< > wszystkie blogi

Makabresko - eroteska

Wrr piorem pisana.

Zaraz będę dywanikiem.

14 listopada 2007
(dla tego, komu się moje wypociny będzie chciało czytać - ukłon niski i uściski :)
Stoję tuż obok całego legionu takich jak ja. Slońce praży niemiłosiernie, do tego stopnia, że moje naramienniki zaczynają palic ogniem. Chce mi się pić, lecz nie ma najmniejszej możliwości aby dobyć choćby kropli wody. Niby mogłoby mnie pocieszać to, że nie jestem tu sam, że obok stoi kilka tysięcy spragnionych i wymęczonych do granić możliwości piechurow. Nie pociesza mnie to. Czekamy cały czas na rozkaz, aby ruszyć do przodu, na oślep, w furii i po prostu dać się zabić. Oj tak, nie jestem z tych, co w kłębie kurzu wywijają mieczem kosząc głowy. Ja stoję w pierwszej linii. Pierwsza linia zawsze ginie. Niezależnie od tego czy wojna zakonczy się porażką, czy też zwycięstwem, ci z przodu urzyznią glebę. Czy tego chcę, czy nie, dziś będę wąchał kwiatki od spodu. Może komuś przywalę, choć szanse na to są wyjatkowo marne. Oczami wyobraźni widzę jak robie kilka krokow do przodu, a niebo czernieje od strzał wypuszczonych przez wrogich łuczników. Zero szans. Moim przeznaczeniem jest stać się czerwonym dywanikiem dla ciężkiej jazdy. W imię czego? Ku chwale cesarstwa, ktore laskawie pozwolilo mi dorastac po kolana w gownie, by w koncu siłą wsadzić w dłoń miecz, który to trzymam pierwszy raz w życiu oraz dla pary naramienników, które mnie pala ogniem, a nie uchronią przed ciosem w głowę, ani w korpus. A może zginę ku chwale wielkiego mistrza, który wypoczywa w namiocie sącząc miód, i który z radością na twarzy będzie oglądał ludzkie domino, równomiernie kladzace się na glebie. Teraz to nie ma znaczenia, pierwsza linia zawsze ginie, malując na kolor karminu trawę. I już teraz mogę powiedzieć, ze jestem martwy. Nie poruszyłem się od kilku godzin. Sadze, ze mogło być ich osiem, ale mam wrażenie, ze stoję tu od miesiąca. Jestem wyczerpany, mam gorączkę i dreszcze. Sikam nawet nie poruszając się o milimetr. Gorący mocz spływa po moich nogach, by zmiękczyć grunt. W tak ogromnym upale, momentalnie przybiera stan lotny i po chwili ziemia pod moimi stopami jest sucha jak pieprz. Jest nas kilka tysięcy, ustawionych w szeregach. Każdy wydala pod siebie. Smrodu już nie czuje. Przestałem sobie zdawać z tego sprawę po pierwszych dwóch godzinach. Bólu głowy tez już nie czuje. Powoli zanikają mi zmysły. Przed sobą widzę tylko jasnozielony kolor. Nie trawę, nie piach. Nie widzę także wzniesień, lasu i nieba. Nie dostrzegam i nie słyszę ptaków. Nie razi mnie w oczy słońce. Wszystko stało się jedna, jasnozielona barwa. Przestałem się pocić. Mam wrażenie, ze oddałem cały płyn z organizmu i jestem suchy jak wiór. Przepraszam, jest jeszcze we mnie kilka litrów czerwonej farby, której pozbędę się dopiero za jakiś czas. Co chwila rodzą się myśli, plany i rozważania, czy istnieje jakikolwiek sposób na unikniecie śmierci. Bezpośrednia ucieczka nie wchodzi w grę. Nie przebiegłbym trzech metrów, a konny jednym ruchem pozbawiłby mnie głowy. Dezercja to zdrada, a nie ma nic gorszego. Dużo boleśniejsza wersja zakładałaby zamiast ścięcia, pojmanie mnie i doprowadzenie przed wodza. Któryś z jego przybocznych urządziłby mu teatrzyk, w którym główna role grałbym ja, pozbawiany kolejnych członków, w tak umiejętny sposób, ze zdechłbym dopiero po ucięciu głowy, co z kolei nastąpiłoby na samym końcu. Ubaw po pachy. Za dobry pomysł uznałem na początku możliwość udania śmierci. Gdzieś w chaosie walki, mógłbym po prostu paść i przestać się ruszać. Jednak i to nie wypali. Kiedy tylko pojawi się ciężka jazda, z mojego nie do końca martwego ciała, zakute w stal kopyta zrobią papkę. A jeśli nawet okazałbym się niesamowitym szczęściarzem i zwierzęta by mnie ominęły, zapewne zostałbym zalany deszczem strzał, a którąś z tych zatrutych kropli zapewne przecięłaby moja skore, wnikając do środka. Padanie trupem, zatem odkładam na półkę pomysłów wyjątkowo głupich. Ostatkiem sił wytężam wzrok. Nieopodal widzę bagna. Kiedy zaczniemy szaleńczy bieg, mógłbym nieco zboczyć z kursu i skryć się gdzieś w krzakach na moczarach. W dymie kurzu, nie zorientują się, ze biegnę nie wprost na wroga, ale ku trzęsawisku. Wejdę po pas do wody i schowam się w tatarak. Wielce prawdopodobne jest to, ze nie tylko ja wpadłem na ten pomysł, w końcu każdy chce chronić własną dupę. Pewnie pobiegnie nas tam kilku, kilkunastu, może kilkudziesięciu. Niewykluczone, ze będzie trzeba zawalczyć miedzy sobą o jakieś dobre miejsce. Jeśli będzie potrzeba, zetnę jakiś łeb, by zająć lepsza pozycje. Być może będę tam siedział kilka dni, oczekując możliwości na ciche oddalenie się z pobojowiska. Nieważne co będzie później. Na chwile obecna, głównym celem jest dotarcie na bagna i zanurzenie w śmierdzącej wodzie. Konni wyszli na przód, czas zatem zebrać siły na bieg. Dobosz wybija rytm, start nastąpi za moment. Unoszą rogi i dają znak. Podnosi się krzyk. Odrywam z trudem stopy od ziemi i stawiam pierwszy krok. Kilka tysięcy piechurów zaczyna biec... W kierunku bagna.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi