< > wszystkie blogi

ZR

...blogopłód Petroffa

Żelazny Dupcygniew (część II)

14 maja 2009

Część pierwsza tutaj:
http://www.joemonster.org/blog/Petroff/4409/


Wtedy też Dupcygiew poznał Albinę, córkę właściciela zakładu - jak się potem okazało, prawdziwą miłość swojego życia. Śliczna, rudowłosa dziewczyna o niebieskich oczach, bladej jak papier cerze i niezaspokojonej żądzy przeżywania po parę razy na dobę orgazmu, długo nie zwracała na niego uwagi, bo jak sama mawiała - "Był brzydki i nie mył zębów". To ją miał zawsze przed oczyma, gdy miesiącami ślęczał nad coraz to nowymi wynalazkami, będącymi niejako emanacją rzeczy, na które nie było go stać. Albina, nakryta kiedyś przez Dupcygniewa na zaspokajaniu się małosolnym ogórkiem ze spiżarki babuni, obudziła w nim ciekawość świata seksu i natchnęła do przerobienia starego włókienniczego kołowrotka na iście diabelską machinę, z idealnie wypolerowaną, dębową końcówką w kształcie członka, której ruch posuwisto-zwrotny o regulowanym kącie pracy przyprawiłby niejedną dziwkę o zawrót głowy. Przy okazji zmienił też mocowanie prowizorycznego siedziska, aby przyszła użytkowniczka mogła się na nim wygodnie ułożyć, obszył je aksamitną tkaniną, uprzednio wypełniwszy całość miękką gąbką. W dniu piętnastych urodzin Albiny zakradł się do jej pokoiku na pięterku zakładu i pozostawił tam swój prezent, którego nawet nie podpisał - nie musiał. Domyśliła się, że to od niego. Ujmując sprawę krótko i na temat, była wniebowzięta. Niemal każdego dnia, gdy wczesnym popołudniem wracała ze szkoły, wodził za nią wzrokiem, próbując dostrzec choćby najmniejszy gest, zdradzający chęć oddania się tajemnej czynności. Jej niedojrzałe w swym wyrazie orgastyczne pojękiwania wplecione niczym cieniutkie włókno przędzy w turkot zamachowego koła, którymi napawał się pod specjalnie dla niego niedomkniętym oknem, na trwałe skojarzyły w umyśle młodego chłopaka zmechanizowane kawałki drewna z eksplozją nimfomańskiej rozkoszy. Pomimo że zawsze zakradał się całkowicie bezszelestnie, doskonale wyczuwała jego duchową obecność. Rozpędzała wtedy seks-maszynę jeszcze mocniej, wręcz do granic możliwości, powtarzając delikatnym, nieco piskliwym głosikiem imię Dupcygniewa. Robiła to z wdzięczności, przygryzając na przemian swoje malutkie dłonie, by zanadto nie było jej słychać. Niestety nieskutecznie. Podejrzliwy z natury ojciec nie dość, że odkrył całą prawdę, gdy pewnego razu kółko od kołowrotka urwało się i wyleciało przez okno, zabijając ujadającego na podwórku kundla - tego samego, który nienawidził Dupcygniewa, szczekając i gryząc go po kostkach przy każdej okazji - to jeszcze oskarżył Dupcygniewa o deprawowanie córki, a następnie wręczył mu wilczy bilet. Wcześniej spalił kołowrotek wraz z budą po łańcuchowym bydlaku. Niegrzeczna latorośł niedługo potem wpadła z synem przedsiębiorcy pogrzebowego. Ojciec ciężko odchorował zarówno ich ślub, jak i wspólne zamieszkanie pod jednym dachem, racząc do końca życia swojego zięcia posępną miną i grobowym nastrojem.

Z biegiem lat wspomnienie o Albinie wcale nie chciało wyparować z głowy Dupcygniewa. Choć nie miał już motywacji do dalszego rozwijania stolarskiego talentu, pozostał wierny swemu zamiłowaniu - uległo ono tylko pewnej modyfikacji. Ponieważ czuł, że straci całą fantazję operowania narznicą, finezję ruchów dłutem, precyzję świdrów i delikatność muśnięć zdzierakiem, skupił się na tym, co nieoczekiwanie dostał w spadku, a był to niewielki lasek pod Gniewem, który jego dziadek przejął w wyniku karcianych rozrachunków. To właśnie tam, na tym niepozornym skrawku ziemi, o którym nikt nie wiedział, do kogo należy, mógł obcować z żywymi drzewami, pracować niejako u podstaw: doglądać, patrzeć jak rosną, wycinać, rżnąć, rzezać, sadzić, i powtórnie wycinać w pień, przeżywając każdorazowo swoiste katharsis.


Okoliczni mieszkańcy wiedzieli z dokładnością szwajcarskiego zegarka, kiedy się pojawi; czekali na niego, każdy wyposażony w inny sprzęt. Jak zapisano w policyjnych aktach, były to noże kuchenne, tasaki, widły, kosy, lancety, wentylator, a także klucz basowy, słowem wszystko, co znalazło się pod ręką. Ktoś był nawet widziany ze zwojem wielożyłowego, górniczego przewodu elektroenergetycznego, ale jak ustalono po trwającym wiele miesięcy śledztwie, tajemnicza postać była przypadkowym przechodniem. Specyficznego posmaku sensacyjności dodawał sprawie fakt, że od jakiegoś czasu w Gniewie dochodziło do brutalnych napaści na mieszkanki, a jedna z nich została nawet zgwałcona, dlatego każda osoba z zewnątrz była podejrzana. Dupcygniew spełniał wiele kryteriów, jakie mieszkańcy przypisali potencjalnemu sprawcy, którego zresztą nigdy nie udało się złapać: nie był z Gniewa (wszak trudno im było przyjąć wersję, że mordercą mógł być ktoś z nich), miał podejrzane zachowania i, przede wszystkim, pasował do prowizorycznego opisu, sporządzonego przez jedną z ofiar - przemieszczał się na motocyklu.

Pośród świateł latarek i samochodowych reflektorów otoczyli Dupcygniewa szczelnym kordonem, niczym kryminalistę, lub grasujące po lasach drapieżne zwierzę, które uciekło z zoo. W obawie przed napaścią na bydło i trzodę chlewną trzymane w zagrodach, albo kobiety dzwigające pękate siaty z marketów, by przyrządzić swym lepszym połówkom posiłki, postanowili dać nauczkę nieznanemu przybyszowi. "Chuj go zwąchał, a nuż to zbok i pedał" - dało się słyszeć celne komentarze z tłumu. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc rozładować złość i gniew narosłe w ludziach, którzy obserwowali, jak Dupcygniew doznaje wytrysku swych emocji, obcując sam na sam z wyciętym drzewem. Dla wielu sprawa była prosta i oczywista, dodatkowe wyjaśnienia nie miały sensu, a wymierzenie kary było kwestią spełnienia haniebnego obowiązku. Kurwy przydrożne, wielokrotnie obserwujące zza krzaków leśny rytuał i jako jedyne znające prawdę o nim, tym razem milczały jak groby komturów krzyżackich z górującego nad miastem zamku. Jedna z nich przysięgała nawet siędziemu na procesie, że Dupcygniewowi pała sterczała aż po samo niebo, choć sekcja wykazała, że od urodzenia był eunuchem. Ci, którzy pojawili się tamtego wieczora w lesie, przeczuwali tragedię, jaka może się stać, ale nikt nie miał śmiałości podważyć słuszności raz podjętej decyzji. Oszalały i zdeterminowany tłum parł absolutnie bezwładnie w stronę zdezorientowanego Dupcygniewa, który na widok zbliżających się gości zdążył jedynie zdjąć kask i grzecznie się przywitać. Nigdy nie udało się ustalić, kto zadał pierwszy cios. Z pierwszych relacji, jakie pojawiły się następnego dnia w mieście, wynikało, że całe zdarzenie miało charakter obrony koniecznej. Półnagi motocyklista miał zaatakować przechadzające się po lesie w blasku księżyca kobiety w różnym wieku piłą o czterdziestocentymetrowym ostrzu z hartowanej stali oraz pięciokilogramową siekierą, a siedzący w domach mężczyźni, zaalarmowani przeraźliwymi wrzaskami, porzuciwszy z grymasem na twarzach codzienne gazety, mecze piłki nożnej, pornole, niektórzy nawet swe ukochane komórki, ruszyli niewiastom na pomoc.

Dupcygniew otrzymał w sumie trzydzieści jeden pchnięć ostrymi narzędziami, w tym jedno - co zostało skrupulatnie odnotowane - grabiami do liści, o czym świadczył szereg układjących się w łuk drobnych otworów, jakie odnaleziono na jego ciele. Do tego doszły niezliczone uderzenia w głowę, nogi, a także klatkę piersiową. Dziewięć ran kłutych było śmiertelnych, a do nawiększej, bo aż dziesięciocentymetrowej na wysokości nerek, zmieściłaby się sporej wielkości męska pięść. Rozcięcia na brzuchu, z uwagi na ich ilość, łączyły się w coraz większe. "Ten człowiek był cały czas przytomny, nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieję - zeznała na procesie z nieskrywanym zdumieniem sprzedawczyni jarzyn z miejscowego rynku. - Gdy wnętrzności zaczęły mu się wylewać, podtrzymywał je skrzyżowanymi rękami". W tym samym czasie Wacław Chudy i jego współnik ze stacji autogazu Czesław Grzyb kontynuowali okładanie go czym popdanie. Oskarżeni o zadanie największej ilości pchnięć nożem, widłami, uderzeń szpadlem, i tak odsiedzieli tylko połowę zasądzonych wyroków.

Dopiero gdy Dupcygniew osunął się całemu tłumowi pod nogi, bracia Wyrko - pobliscy handlarze żwirem i pospółką - zakończyli katowanie kikunastoma kopniakami. Nikomu do głowy by nie przyszło, że po tak zwięrzęco dzikiej i sadystycznej zbrodni jeszcze się podniesie. A jemu nie tylko udało się wstać i przejeść koło swych oprawców z uśmiechem jakby przypominającym ów głupkowaty, z którym przyjechał na miejsce swojej kaźni, ale zdołał wsiąść na ciągle warkoczący motocykl i skierować go w stronę wyjazdu z lasu, trzymając jedną rękę na kierownicy, a drugą próbując powstrzymać jelita przed rozwinięciem się na wzór strażackiego węża. Wydawało się, że naprawdę uda mu się odjechać, że będzie dokładnie tak, jakby nic się stało, jakby plan powrotu nie został zmieniony. Przy odgłosach wulgarnych wyzwisk przewrócił się na motocyklu i upadł twarzą wprost w końskie odchody, leżące półtora metra od drogi prowadzącej na Smętowo Graniczne. "W pytę jeża, zabili go!" - wypaliła wtedy z przerażeniem do swych koleżanek po fachu jedna z kurew. Ale niedługo potem skontrowała swe zdanie, wypowiedziane widocznie ze zbytnią emfazą, dodając krótko - "Chuj z nim". Dupcygniew charczał i trząsł się przez około pięć minut nim wyzionął ducha. Zdążył jeszcze spojrzeć maślanymi oczyma w stronę powalonego drzewa, następnie powoli opuścił powieki, jakby zupełnie wyczerpany zasypiał z poczuciem całkowitego spełnienia wyrysowanym na okaleczonej twarzy.

 

K O N I E C

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi