< > wszystkie blogi

Miałka chałka

To właśnie robi hybryda kota i psa.

Najweselszy pogrzeb w życiu

7 października 2008

         Mam nadzieję, że mój Wujek -- nieboszczyk z bardzo krótkim stażem -- wybaczy w niebiesiech brak powagi na pogrzebie. Bardzo się starałem i nawet na cmentarzu chwycił mnie na parę minut refleksyjny nastrój, lecz to, co działo się wcześniej, zaiste przypominało komedię.


         Wiadomość o śmierci Wujka spłynęła po mnie jak woda po kaczce. Właściwie Go nie znałem, rozmawiałem może raz. Wyjaśniam, że choć nazywam Go wujkiem, powinowactwo jest na tyle dalekie, iż jego tu wyjaśnianie wprowadziłoby tylko zamęt. Dość napisać, że na wieść o śmierci zadumałem się na chwilę wystarczającą do wykonania jedynie trzech smutnych westchnień. Może gdybym przed rokiem bawił się był na weselu, gdzie Wujek występował w chlubnej roli ojca panny młodej, zareagowałbym inaczej; jednakowoż jednostka ze mnie aspołeczna, ledwie tolerująca śluby, więc wyszło jak wyszło.          Rodzice odebrali to inaczej. Znali Go lepiej, do tego należał do Ich pokolenia -- od razu było wiadomo, że chcą wybrać się na pogrzeb. Niestety, jak to czasami w życiu bywa, wypadek losowy nie wpasował się w służbowy plan Ojca i z tego powodu niejako w zastępstwie zostałem włączony w poczet delegacji -- teoretycznie jako żałobnik, zaś praktycznie jako szofer Mamy. Szczerze uważam, że gdybym okazał się był takim kierowcą jak żałobnikiem, w rodzinie mielibyśmy nie jeden pogrzeb, a trzy, i jeszcze złomowanie samochodu. Całkiem dobre, ważne dłużej niż do końca świata konto bojownicze poszłoby na zmarnowanie!          Dzień przed smutną uroczystością Tata wybrał się z kondolencjami. Bardzo to było dogodne, ponieważ przywiózł najświeższe i z pierwszej ręki odpowiedzi na pytania: gdzie i kiedy? Wieczorem wiedzieliśmy już, że msza pogrzebowa Tadeusza planowana jest na godzinę czternastą w wiejskim kościele -- tym samym, w którym odbył się był wspomniany wcześniej ślub. Teoretycznie mogliśmy jechać na trzynastą do domu Zmarłego, jednak pora taka zbyt nam wczesna, żeby w dzień roboczy zdążyć, z tego powodu postanowiliśmy wybrać się bezpośrednio do kościoła.          Niewielkie kłopoty z samochodem i dziurawa droga nie powstrzymały mnie; o godzinie trzynastej pięćdziesiąt zaparkowałem przed żywopłotem otaczającym teren świątyni. Inne auta wyglądały, jakby stały puste już od co najmniej kilku minut.          Niczym ostatni zdrowi ludzie w świecie opanowanym przez żądnych mózgu zombich skradaliśmy się do wejścia -- Mama z kwiatami, a ja z miną podpowiadającą wszystkim mózgożercom, że bardziej nasycą się zawartością czaszki dowolnego wróbla kryjącego się w wysokich krzakach. O parę kroków stał karawan, obok mężczyźni z firmy pogrzebowej. Pojazd i ludzie wespół czopowali wejście na przykościelny teren.          -- Proszę, tedy -- powiedział jeden gapiąc się na wiązankę kwiatów i zrobił przejście. Poczułem się głupio. Wolałbym chyba, żeby oni wszyscy okazali się zombiakami.          Czmychnęliśmy do kościoła. Ledwie uchyliłem ciężkie drzwi, wiedziałem już, że jesteśmy niebagatelnie spóźnieni -- akurat kościelny chodził z tacą! Ludzi dużo (na szczęście nikt się nie obejrzał) a przed nami trumna, ołtarz i kapłan intonujący:          -- Módl-my się za naszego brata Sta-ni-sła-wa...          Kogo!? Dobrze słyszymy? My tu przecież na pogrzeb Tadeusza!          Konsternacja. Wślepiam się w tabliczkę przy trumnie, Mama także -- dwoje krótkowzrocznych okularników nie potrafi dojrzeć tam imienia i nazwiska. A kościelny zbliża się, zbliża...          -- Wychodzimy? -- zapytał ktoś. Nie pamiętam, ja czy Mama.          -- Wychodzimy -- stwierdziło to drugie.          I wyszliśmy. Nawialiśmy z kościoła, z pogrzebu Stanisława, z wiązanką kwiatów i cholernym poczuciem porażki pęczniejącej z minuty na minutę do rozmiarów prawie epickich. Wyszliśmy i znaleźliśmy się równo za plecami grabarzy nadal czekających przy karawanie.          -- Tu jest luka w żywopłocie -- zauważyłem. -- Tędy.          Niezauważeni opuściliśmy teren. Szczęśliwie nasz samochód był zaraz obok.          -- Tata mówił, że o czternastej, prawda? -- siedząc w aucie upewnialiśmy się wzajemnie. -- Że tutaj.          -- Może nie ten dzień? -- zapytałem z głupia frant. -- Ten Stanisław...          -- Niektórzy ludzie przez całe życie używają innego imienia, niż w papierach mają -- stwierdziła Mama, po czym podała trzy przykłady.          Nie do końca mnie przekonała. -- Przecież Tata by nam powiedział. Chyba.          -- Oj, nie wiem. Wiesz, jaki jest.          Zgodziliśmy się, że msza trwa już długo. Ewidentnie coś było nie tak. Najrozsądniej wydawało się siedzieć, czekać i patrzeć, czy ktoś znajomy wyjdzie z kościoła. A nuż Tadeusz okaże się Stanisławem?          -- No, ja nie mogę -- jęknąłem. -- To jak w komedii: przyjechali, nie znają godziny, może pomylili miejsce, a do tego... nie wiedzą, jak się nazywa nieboszczyk!          Wtedy zaczęliśmy się śmiać. Mówiliśmy sobie, że nie wypada, ale nic to nie dało.          -- Idź do tych facetów i zapytaj, kogo chowają -- zaproponowałem. Z tego też chichotaliśmy.          Okazało się zaraz, że wcale nie trzeba chodzić, bo jeden z nich przyszedł do nas. Skuliliśmy się w fotelach, gdy odziany w garnitur mężczyzna stanął przed maską. Myślał na pewno, że wszyscy są na mszy; nie wiedział, że kilka minut wcześniej pierzchnęliśmy bokiem. Odwrócił się przodem do żywopłotu, tyłem do nas; pogmerał przy rozporku...          -- Przylazł sikać -- szepnęła Mama. -- Na takim pogrzebie jeszcze nie byłam!          Moja dłoń powędrowała na kierownicę. Klakson mamy głośny. -- Zatrąbić?          Musieliśmy zasłaniać usta rekami, żeby nie zapluć się na myśl, jak to będzie wyglądało. Facet podskoczy, naleje sobie na buty, przytnie małego albo...          -- Lepiej nie. Jeszcze się biedak posra.          Po tych słowach wiedziałem, że powaga ostatecznie poległa i została pogrzebana szybciej niż Tadeusz albo Stanisław. Wielkodusznie cofnąłem dłoń i pozwoliłem nieświadomemu zagrożenia grabarzowi skończyć podlewanie żywopłotu. Prawdopodobnie nigdy się nie dowie, jak łatwo nasza porażka mogła stać się jego porażką. Może źle zrobiłem. Czy koledzy niedoszłego pechowca chętnie wykonaliby jego część pracy, jeśli później mogliby wspominać, jak to kumpel zesrał się ze strachu?          Nic takiego się nie stało. Mogło się stać, ale się nie stało. Wszystkich zawiedzionych -- przepraszam.          Później nie było już tak wesoło. Ludzie wyszli z kościoła i poznaliśmy, że to jednak właściwa msza, tylko z jakichś powodów rozpoczęta wcześniej. Na cmentarzu był smutek, na stypie zaduma.          -- A jak to jest, że był Tadeusz, a jest Stanisław? -- dochodziła Mama.          Okazało się to bardzo proste: przed urzędnikiem Stanisław, a przed Bogiem Tadeusz. Całe życie przeżył chrześcijański Tadek, lecz żeby w papierach się zgadzało, pochowano biurokratycznego Stanisława; i nawet ksiądz na mszy tak o Nim mówił, przez co nas w konfuzję wpędził! Za to szwagier Zmarłego, gdy zapraszał na stypę, zamieszał imionami i Tadeusza na Stanisława poprawiał. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że dwóch ludzi pochowano za jedną uroczystością, lecz nam poznać szło, że dla tych, których kochał i którzy Go kochali, Tadeusz był zawsze Tadeuszem.          Historia kończy się wesołym akcentem. Oto po powrocie Mama opowiadała nasze przygody Tatu:          -- I okazało się, że od chrztu Tadek, ale w papierach Stanisław.          -- A tak -- zgodził się On, jakby to była najbardziej oczwista rzecz. -- Wiedziałem o tym.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi