Różnice kulturowe – tak to się nazywa. Chociaż do Peru jeżdżę
regularnie od grubo ponad dekady (ba, ze dwie już będzie!) i do
pewnych rzeczy przywykłem, to reakcje na zderzenie z tutejszym
życiem ludzi, których ze sobą zabieram, uświadamiają mi, jak
wielka przepaść dzieli Polskę i kraje Ameryki Południowej. A
pierwszy szok czeka nas już po wyjściu z lotniska.
Wysiadasz z
samolotu, odbierasz bagaż i wychodzisz przed lotnisko, zastanawiając
się, gdzie jest najbliższy postój taksówek, bo jak zwykle zabrałeś
za duży plecak, którego nie chce ci się targać przez pół
miasta. Kiedy tylko przekraczasz wrota i dostajesz w twarz
buchnięciem gorącego powietrza, rzucają się na ciebie
taksówkarze. Stadami. Zostajesz niemalże otoczony nimi, a twoje
myśli toną w natłoku ich entuzjastycznych wrzasków. Ci bardziej
kreatywni zamiast „Taksi? Taksóweczka?” krzyczą
„Uber?
Uberek?”. Jeśli odezwiesz się chociażby słowem po angielsku,
cena transportu automatycznie wzrośnie kilkukrotnie, a lokalna
waluta zamieniona zostanie na dolary. Szybko też zorientujesz się,
że taksówkarze, podobnie jak 90% małych przedsiębiorców, nie
płacą podatków. Tu nie ma taksometrów czy stałej stawki od
kilometra. Koszt podróży zależy od tego, jaki sobie wytargujesz
przed kursem.
Jeśli myślisz, że
polskie „złotówy” łamią prawo ruchu drogowego i zachowują
się czasem jak królowie szos, to przysięgam ci, że ich
peruwiańscy odpowiednicy to żywy przykład tego, jak nie należy
się poruszać na drodze. Tu o pierwszeństwie decyduje klakson i
cojones ze stali. Kto pierwszy zatrąbi, ten pierwszy przejeżdża
przez skrzyżowanie. Dlatego zwykło się trąbić jakieś 300 metrów
wcześniej. Albo i kilometr, jak ktoś ma odwagę. Jazda pod prąd?
Rozjeżdżanie pieszych?
Dzień jak co dzień, czyli istny „Carmageddon”.Żeby było mało, w ruchu ulicznym oprócz samochodów, mototaksówek, hulajnóg, skuterów i motocykli udział biorą też handlarze owocami ciągnący za sobą ogromne wózki pełne pomarańczy, żebracy proszący stojących w korkach kierowców o jałmużnę, handlarze wszelkim badziewiem, żonglerzy wykorzystujący czerwone światło, aby wykonać swoje przedstawienie oraz Wenezuelczycy zajmujący się myciem samochodowych szyb.
Skoro już mówimy o
samochodach, to niemałym szokiem jest ich stan. Spora ich część
wygląda niczym pojazdy, na które spadła bomba i jakimś cudem udało się naprawić ich silniki na tyle, aby pyrkając czarnymi
obłokami wehikuł powoli dotoczył się na złom. W niektórych
pojazdach nie ma połowy drzwi, w innych coś sterczy z podwozia i co
chwilę z głośnym brzdękiem uderza o asfalt, a opony właściwie
co drugiego auta
są gładkie niczym łeb Kojaka.I chociaż znaczna
część tych wehikułów rozpadłaby się na samą wieść o
odwiedzeniu polskiej stacji diagnostycznej, to całość wizerunku
peruwiańskich samochodów poprawiają wszelkiej maści dodatki – na przykład naklejka z symbolem Batmana, napis „Kocham moją grubą
żonę”, puchata tapicerka, tona różańców oraz obrazków z
wizerunkiem lokalnych świętych dyndająca (i zasłaniająca widok
przez przednią szybę) pod lusterkiem...
a do tego te wszystkie światełka. Oj,
tak – Peruwiańczycy mają hopla na tym punkcie. LED-owe
podświetlenie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się rama boczna
auta, a teraz jest tylko smętny kawałek rdzy, albo upiornie
oczojebna lampka na pogniecionym zderzaku, która to zapala się, gdy
kierowca naciśnie klakson (czyli w zasadzie to świeci bez przerwy),
to podstawowe wyposażenie większości wozów i prawdopodobnie
montuje się toto już w fabryce. Ach, no i jeszcze ta samowolka
dotycząca standardowych świateł! Kto powiedział, że
kierunkowskaz ma jedynie sygnalizować skręt? Będzie on migał
niczym lampka na choince bożonarodzeniowej, jeśli kierowca naciśnie
pedał hamulca, a oświetlenie pozycyjne posłuży za broń przeciw
epileptykom. Bo czemu nie?
Podejście
Peruwiańczyków do praw zwierząt woła o pomstę do nieba. Miło
więc, że od jakiegoś już czasu można było zauważyć pewne „ucywilizowanie”
w tej kwestii. Bezpańskich, zapchlonych psów jakby zrobiło się
trochę mniej, a pojawienie się bezmięsnych knajp zaczęło
zwiastować, że również i w kwestii wegetarianizmu coś drgnęło.
Ba!
Wcale niemało osób gromadziły protesty przeciw
corridzie – „atrakcji”, obok walk kogutów, wielce popularnej
szczególnie na prowincji. I wiele wskazywało na to, że
barbarzyńskie katowanie byków zostanie wreszcie ukrócone. Niestety
jednak, tak się nie stało. Brykający w obcisłych pantalonach
torreadorzy nie stracili swej pracy, a transmisje prosto z wielkiej
areny w Limie prezentowane są w telewizji zazwyczaj w porze
obiadowej. Bo nic tak nie poprawia apetytu, jak widok zarzynanego na
żywo, krwawiącego od potężnych ran, zwierzęcia. Olé, k#rwa!
Wczoraj poszedłem
na rynek, żeby kupić taki ładny, zdobiony kubek z kutasem zamiast
ucha. Zamiast zwykłej przekupki podszedł do mnie bajtel z
umorusanymi policzkami, lat co najwyżej pięć (chociaż, biorąc
pod uwagę parszywy wzrost niektórych Peruwiańczyków, istnieje
spora szansa, że miał on lat czterdzieści), i bardzo profesjonalnie
rozpoczął rytuał sprzedaży. Zaproponował cenę i od razu
podkreślił, że jest gotów do negocjacji. Nawet nieźle mu to
wyszło. Po wszystkim chwycił większe od siebie pudło wypełnione
ciężkimi wyrobami ceramicznymi i zatargał je gdzieś na zaplecze.
Potem widziałem go jeszcze, jak wsiadał do samochodu od strony
kierowcy, ale nie miałem już czasu sprawdzić dalszego obrotu
spraw, chociaż wcale nie zdziwiłbym się, gdyby szczyl spokojnie autem odjechał.
Praca dzieciaków
nie jest tu niczym dziwnym i mimo że czasem wygląda to tak, jakby
mali Peruwiańczycy zmuszani byli do katorżniczej harówy, to w
rzeczywistości małolaty te zazwyczaj pomagają swoim rodzicom,
którzy handlują na ulicach i bazarach. Czasem też czyszczą ludziom buty czy myją szyby w autach. A że standardowa
peruwiańska rodzina posiada przynajmniej tuzin dzieci, to rąk do
roboty nie brakuje. Tak czy inaczej – widok dziatwy tyrającej na
ulicach jest tu całkiem normalny i nikt nie robi z tego faktu
żadnych awantur. Kasa na obiad sama się przecież nie zarobi!
Spożycie dragów
jest duże i gdyby karać pierdlem każdego palacza trawki, to
pęczniejący budżet przeznaczony na więziennictwo doprowadziłby
kraj do bankructwa. Z takiego, bardzo zresztą zdrowego, podejścia wyszli
tutejsi politycy i zamiast uganiać się za konsumentami, zabrali się
za walkę z grupami przestępczymi wprowadzającymi nielegalne
substancje do obrotu. Nielegalne, powiedziałem? No nie do końca –
znaczna część narkotyków została zdepenalizowana. I tak na
przykład – za posiadanie trawki w ilości nieprzekraczającej
ośmiu gramów nic nam grozić nie będzie. Również za woreczek
kokainy nie pójdziemy siedzieć, o ile narkotyku nie jest więcej
niż przewiduje to odpowiednia ustawa. Ba, policjant nie założy
nam też kajdanek za posiadanie małych ilości cracku, MDMA czy
opioidów. Inna sprawa, że korupcja wśród peruwiańskich stróżów
prawa jest wręcz legendarna i za ich sprawą parę suchych bobków
maryśki, które trzymasz w kieszeni, może niespodziewanie się rozmnożyć. Wówczas to pan władza najmiłościwszy dopiero w zamian za sowity „napiwek”
przymknie oko na twój wybryk.
O ile wspomniane
wyżej używki znajdują się „na granicy legalności”, to już
całkiem legalne są takie wynalazki jak np. meskalina czy DMT.
Psychodeliki typu Ayahuasca czy San Pedro kupisz u babki chociażby
na ryneczku Cusco – najbardziej turystycznego miasta w Peru.
Substancje są częścią dziedzictwa kulturowego tego kraju i nikomu
nawet nie przychodzi do głowy wprowadzać tu jakichkolwiek
regulacji. Czy sproszkowany, meskalinowy kaktus „klepie”?
Jeszcze jak!
Jak już niedawno
pisałem – to ludzie, a nie jakiś urząd decydują tu o tym, czy
dana restauracja utrzyma się czy nie. Jeśli żarcie jest paskudne i
wywołuje obfitą sraczkę, to nikt tam nie będzie chciał się
stołować. Natomiast gdy dania są pyszne i nie robią gościom z
żołądka Zgierza, to ludzie będą tam jedli, nawet gdyby po
podłodze biegały zgangreniałe szczury, a po ścianach
tańcowałyby karaluchy wielkości palca. W większości knajp
ubikacje wyglądają
niczym sławojka u twojej babci na wsi, a
warunki panujące w kuchni przypominają najgorszy kibel w Szkocji –
z tym trzeba się pogodzić, aczkolwiek w pełni rozumiem przerażenie
turystów, gdy wracają z toalety, gdzie wstąpili umyć ręce przed posiłkiem. Brak
wody i mydła, a z cuchnącego niemożebnie sedesu coś wypełza? Cóż
począć?
Pamiętacie, jak
parędziesiąt lat temu w sklepikach szkolnych można było kupić
rakotwórczy sok w plastikowej torebce? Tu zwyczaj ten nadal
istnieje, a nawet został rozszerzony! W foliówkach na
peruwiańskich ulicach serwowane są całe obiady – od pieczonych
kurczaków z ryżem, aż po specjał lokalnej kuchni, czyli owoce
morza w zalewie limonkowej. Ryzyko ufajdania się
jest większe niż w przypadku wspomnianego soku, ale cena i łatwa
dostępność takiego posiłku sprawia, że
jest to ryzyko, które
spokojnie można ponieść.
Wysuszone płody
lam, owiec, krów i świni można bez trudu znaleźć na niejednym
rynku. Zawsze zastanawiałem się, czemu służyć mają te wszystkie truchła wiszące
obok sweterków z plastikowej alpaki, magnesów oraz czapeczek z
frędzelkami. Czy z tego robi się jakiś posiłek?
Zupę
może? O ile znam kulinarne upodobania Peruwiańczyków, to wcale by
mnie to specjalnie nie zdziwiło. W tym jednak roku postanowiłem
zapytać jedną z przekupek o zastosowanie tych zmumifikowanych
zwłok. Sam byłem zaskoczony, gdy pani wytłumaczyła mi, że kupuje
się te paskudztwa, aby złożyć je w ofierze Pachamamie. Dawne
wierzenia i przywiązanie do magicznych rytuałów jest bardzo silne
w krajach andyjskich i mimo szczerych prób chrześcijańskich
duchownych, do dziś nie udało się wyplenić pogańskich zwyczajów
mieszkańców gór, a wszelkiej maści produkty związane z
lokalnym mistycyzmem sprzedają się niczym świeże bułeczki.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą