Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

„Pamiętam czasy dżinsu i benzyny” - nasz człowiek, który genialnie wymachuje kijem - ciąg dalszy

13 278  
51   2  
To ciąg dalszy wywiadu z Patrykiem, który sam o sobie mówi, że jest zwykłym ziemniakiem, choć naszym zdaniem nie takim znowu kartoflem zwyczajnym – pierwszą część czytaj tutaj. Zaczynamy od palącej kwestii pieniędzy.
To teraz przejdźmy do nieco przyjemniejszych kwestii. Z kręcenia płonącymi kijami można wyciągnąć jakieś sensowne pieniądze?

Można. Jak najbardziej, jeszcze jak! Pamiętam pierwszą kasę, którą zarobiłem na kręceniu. To było wiele lat temu na pokazie w Glinojecku podczas jakiegoś koncertu metalowego. Pieniędzy było tyle, że starczyło naszej ekipie na słodkie bułki, „sok owocowy” marki Komandos i zwrot kosztów paliwa. Robiliśmy to z ciekawości, ale i bez pomysłu czy przygotowania – taniec z ogniem był totalnie egzotyczny i nikt nie wiedział, jak się za to zabrać na poważnie. A już na pewno nie punkowe nastolatki. Potem, wraz ze zdobytym doświadczeniem, pieniądze zaczęły być bardziej odczuwalne. Wystarczało i na glany, i na sok marki Komandos. A nawet na skórzaną kurtkę z secondhandu. Ale nie jestem już szalonym nastolatkiem. Perspektywa się zmieniła i powiem zupełnie szczerze, że można na tym bardzo dobrze zarobić. To kwestia podejścia, promocji, sprzętu i talentu oczywiście. Znam ludzi, którzy utrzymują się tylko z kręcenia i robią pokazy na całym świecie. Średnio, artysta ogniowy za jeden pokaz może „kupić lodówkę”. Ale stawki (i jakość pokazów) są bardzo różne.

Jesteś wynajmowany do komercyjnych zleceń typu teledyski czy reklamy?

Spotkałem się już z bardzo szerokim spectrum zleceń: imprezy firmowe i miejskie, pokazy w hotelach czy wieżowcach (wtedy bez ognia, ale z LED-ami). Raz robiłem zlecenie na stadionie w czasie pokazu koni. Lekko zmęczony organizator powiedział nam, że „jeśli spalimy choć źdźbło trawy, to będziemy mieli problem”. To nie był najłatwiejszy pokaz… Aktualnie zarabiam w inny sposób, ale wcześniej z ekipą robiliśmy około czterdziestu pokazów – charytatywnych i komercyjnych – rocznie przez kilka lat. Dużą popularnością cieszą się też wesela. Gdy negocjuję warunki pokazu, zachęcam do wyboru tańca z ogniem zamiast fajerwerków – towarzysząca nam pirotechnika jest cicha i nie straszy ani dzieci, ani zwierząt. No i nie urywa rąk. Uważam też (pewnie stronniczo), że kontakt z żywym artystą jest ciekawszy niż petardy na niebie.

Ile osób w Polsce zajmuje się profesjonalnie żonglerką z ogniem? Da się to oszacować?

Oczywiście nie znam wszystkich, a sama granica „profesjonalizmu” jest płynna. Ale myślę, że będzie to około 200 osób. Czyli generalnie „znamy się wszyscy z widzenia”. Szczególnie widać to na branżowych festiwalach. Nie tylko polskich, ale i za granicą. Dołącza do nas raczej mało nowych osób. Nie wiem w sumie dlaczego… Wydaje mi się, że środowisko nie jest hermetyczne i łatwo do niego dołączyć. Ja sam wywodzę się z pokolenia, które stawiało – i stawia nadal – na pomoc nowym: wskazywanie drogi rozwoju, pomoc przy trikach, wybór najlepszych inspiracji czy porady co do sprzętu. Uważam, że ten transfer wiedzy to bardzo ważny filar społeczności. Bardzo często na festiwalach prowadzę warsztaty – dla początkujących, średnio zaawansowanych i zaawansowanych. Ale wciąż żywy jest pewien element „kuglarskiej ciemnoty”, którego wciąż nie udało się nam wytępić. To wszystkie patologie związane z podcinaniem skrzydeł, przemocą psychiczną, kradzieżą sprzętu i zagarnianiem wiedzy na wyłączność, kiedy można ona poprawić bezpieczeństwo innych. No są ludzie i taborety. Eh...

Przytrafiają ci się blokady twórcze, jak choćby kompozytorom czy pisarzom?

Niestety tak. Są różne schematy nauki. Czasem rozwijam się szybko, a czasem mam taką blokadę, że mam ochotę usiąść i płakać. Czasem, poza ograniczeniami kreatywnymi, przytłaczają ograniczenia fizyczne. To co robię, to po części sport – w końcu mam 31 lat i nie będę tak elastyczny i szybki jak 10 lat temu. Czuję, ze pewne rzeczy są dla mnie poza zasięgiem właśnie ze względu na ciało. To bardzo deprymuje. Tak jak blokadę kreatywną da się pokonać odpoczywając, oglądając innych artystów czy robiąc cokolwiek innego, tak ograniczenia fizyczne są trwałe. Można je próbować obejść używając innych technik czy budowy sprzętu, ale tylko w pewnym zakresie. Czasami warto odwiedzić mądrego lekarza.

Jak bardzo urozmaicony masz trening? Mój kolega jest perkusistą w kapeli blackmetalowej i jego rozgrzewka jest bardzo... sportowa. Żeby móc szybko bębnić, najpierw musi zrobić kondycję.

To dzieje się na kilku płaszczyznach. U mnie jest podobnie jak u kolegi perkusisty. Na początku treningu jestem powolny, mięśnie są ciężkie, a stawy zesztywniałe. Pierwszy kwadrans to robienie bardzo podstawowych ruchów. Trzeba rozgrzać mięśnie i wprowadzić się w stan odpowiedniej koncentracji. Mi w tym pomagają specjalne playlisty, których nie słucham w żadnych innych okolicznościach i które są ściśle powiązane z moim treningiem. Ja podzieliłem go na trzy formy. Pierwsza – drill – to jeden czy dwa triki powtarzane w kółko tak, żeby na 100 prób 100 razy się udało. Drugi trening to „kanapkowy” – robię trik, który znam bardzo dobrze, potem zabieram się za jakiś nieznany i na koniec wracam do opanowanej sztuczki. Wszystko po to, żeby środkowy trik, którego nie jestem pewny, zaczął się dopasowywać – wkręcać do pamięci mięśniowej. Trzeci trening to „przedpokazowy” – jak sama nazwa wskazuje, wykonuję cały pokaz od początku do końca. Dodatkowo pomocne są wszelakie ogólnosprawnościowe kwestie – pompki, podciągnięcia, bieganie czy podnoszenie ciężarów.

A jak ważna w twoich pokazach jest muzyka?

Raczej mało który z moich klientów słucha podobnej muzyki do mnie. Ja gustuję w dziwnych, szamańskich – trochę transowych – dźwiękach z bębnami, które pomagają mi wprowadzić się w klimat medytacji i koncentracji. Nie jest to jednak rozwiązanie komercyjne, dlatego dostosowuję się w pełni do klienta – moja żona jest świetnym DJ-em i wszystko nam przygotowuje. Zdarza się, że popowe piosenki pokazowe mi nie odpowiadają, ale pokaz jest przecież nie dla mnie, a dla odbiorcy. Ważne jest też nagłośnienie. Bez niego można się zgubić w trakcie pokazu, stracić poczcie czasu. Niektóre kije mają strasznie dużo ognia i bardzo głośno furczą w powietrzu – i to tak, że w pewnym momencie pokazu przestaję słyszeć muzykę. Nierzadko muszę spowolnić, żeby dowiedzieć się, w którym momencie występu jestem – kontrast ognia z ciemnością plus hałas sprawiają, że staję się ogłuszony i oślepiony. Muzyka jest kompasem i drogowskazem.

Konsultowałeś się na przykład z choreografami czy ruch sceniczny to twój całkowicie autorski pomysł?

Nie miałem takich konsultacji. Jeżeli widzę, że pewien ruch działa dobrze, to staram się nad tym świadomie pracować. Sam siebie obserwuję (to dziwne zboczenie...). Dużo też słucham innych – zawsze powtarzam, że trzeba uczyć się od mądrzejszych. Na festiwalach kuglarskich często są warsztaty ze świadomej pracy z ciałem – żeby wymienić jogę czy taniec. Tu mam spory problem… nigdy nie byłem specjalnie rozciągnięty. Nie miałem też po po drodze z akrobatyką ani czymś podobnie artystycznym, ale swoich uczniów zachęcam do takich aktywności. Dla mnie jest już trochę za późno. Mam nadzieję, że oni nie popełnią moich błędów.

Warunki fizyczne mają znaczenie w kręceniu kijami?

Nie mają większego znaczenia. Jak ktoś jest niższy, po prostu może potrzebować krótszego kija. Ale nie kojarzę żadnego triku, który by wymagał konkretnej budowy ciała. Chyba że chcesz mieć giga kij i kręcić nim na plecach, podczas gdy jako obciążenie służą inni ludzie… wtedy musisz być kafarem. Historia zna takie przypadki.

Masz jakieś Święte Graale – najtrudniejsze triki, których jeszcze nie potrafisz, a bardzo chciałbyś?

Mnóstwo! To jak ze wspinaczką – zawsze można wejść na kolejny szczyt. To, co chciałem umieć dwa lata temu, już opanowałem. Niektóre z wymarzonych trików jestem zaś w stanie wykonać bez ognia, a z ogniem – nie daję rady. I nie chodzi tu o potencjalne poparzenia. To kwestia kontrastu. Wyobraź sobie, że ktoś ci macha mocno świecącą latarką przed oczami w środku nocy i rzuca ci piłkę. Pojawia się problem, prawda? To wyobraź sobie dwie podpalone ponadmetrowe pochodnie... Ale co do tych Świętych Graali – trikiem, którego jeszcze nie próbowałem – bo wiem, że teraz to dla mnie nieosiągalne – jest motyw, w którym w tym samym czasie wyrzuca się równolegle wzdłuż ciała w powietrze dwa kije, obraca o 360 stopni, krzyżuje ręce i łapie kije. Taki pomysł. Jak nagram, to wrzucę na Joe. Obiecuję.

Często podczas treningów – lub, co gorsza, pokazów – zdarzają się spektakularne faile?

Przytrafiają się, ale na szczęście nie mi. Ale nie wiem jakim cudem. Gdy zaczynałem, wszyscy używaliśmy chałupniczego sprzętu, złego paliwa, gwoździ i drutu. Dziwne, że wciąż mam oczy. Teraz mam bezpieczny sprzęt bez zamontowanych na nim noży. Dbam o bezpieczeństwo. Nawilżenie dłoni, odpowiedni ubiór, okulary z filtrem UV – to detale, na które kiedyś nie zwracałem takiej uwagi, ba, o których kiedyś bym nawet nie pomyślał. Kręcę profesjonalnym sprzętem kewlarowym. Rurka jest z materiału, z którego robi się samoloty. Gdy mam wątpliwości co do sukcesu niebezpiecznego triku, to zakładam okulary ochronne. Jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad oparzeniami ciała, ale wsadzenie sobie rozgrzanego kija w oko to już za dużo. Nie polecam nikomu.

Zdarzają się poważne kontuzje i wypadki? To przecież niebezpieczne hobby – musiałeś zatem słyszeć o jakichś bardzo groźnych sytuacjach i obrażeniach...

Tak, słyszałem kiedyś o stracie oka w trakcie pokazu, ale nie mam pewności co do autentyczności tej historii – to rzekomo działo się ponad 20 lat temu na festiwalu w Trójmieście. Ale to raczej legenda i część odpowiednik kuglarskiej „czarnej wołgi”, straszak. Jak mówiłem wcześniej, sprzęt potrafi być niebezpieczny, jeśli jest robiony chałupniczo. Oczywiście zdarzają się też ludzkie pomyłki. Znam historię o grupie, w której technik zainstalował pirotechnikę tak, że zamiast być zwrócona „na zewnątrz” – skierowana była wprost na przedramię występującej dziewczyny. Zanim się zorientowała co się dzieje, miała mocne poparzenia. Warto podkreślić, że było to w czasie pokazu. Artyści są wtedy w nieco „innym świecie”, światła, muzyka, okrzyki ludzi. Z innych sytuacji, czasami ktoś występuje na szczudłach – nawet, jak się nie poparzysz, to zawsze możesz z nich spaść i złamać sobie rękę. Słyszałem też o jednym wypadku śmiertelnym – znakomita artystka Linda Farkas zatruła się spalinami, jeśli dobrze pamiętam. Strój, w którym występowała, nie palił się, ale w obecności ognia wydzielał trującą substancję. Zapadła w śpiączkę i się już nie obudziła. Potwornie smutna historia. Aby uczcić jej pamięć, co roku artystki płci pięknej nagrywają zestawienie filmów z kijami. A z historii bliżej mnie – moja znajoma miała chemiczne zapalenie płuc. Coś takiego dzieje się, gdy ktoś próbuje pluć ogniem, ale z jakiegoś powodu (błąd w technice, stres, brak doświadczenia) dochodzi do zachłyśnięcia się. Jakkolwiek to nie zabrzmi – z dwojga złego lepiej połknąć. Korzystając z okazji zaznaczam, że nie ma bezpiecznych substancji do plucia. Nie plujcie ogniem. Nie warto. Dbajcie o siebie. Nie bez powodu na festiwalach zazwyczaj zabronione jest plucie ogniem.

Rozszerzając wątek profesjonalnego sprzętu... Nawiązałeś współpracę z firmą Juggling Calling produkującą ogniowe utensylia. Jak doszło do tej kooperacji i na czym dokładnie polega taki endrosing?

Na jednej z międzynarodowych grup dotyczących kijów zadałem pytanie, czy ktoś wykona mi dobry sprzęt o konkretnych parametrach. Wtedy gość z firmy Juggling Calling napisał do mnie prywatną wiadomość, podając warunki współpracy. Dla mnie były świetne. Ja mam kije – oni feedback i odpowiednie oznaczenie w postach. Dowiedziałem się przy tej okazji, jaka jest różnica pomiędzy ambasadorem marki i influencerem. Influencer reklamuje byle co, byle za pieniądze. Ambasador marki faktycznie korzysta z produktu i „wierzy” w niego. A sprzęt Juggling Calling jest topowy – taki mercedes klasy G wśród kijów. Właśnie w półfinale „Mam talent!” używałem kijów od nich.

Pamiętam imprezy w parku sprzed plus minus 15 lat – mnóstwo osób kręciło podpalonymi poikami. Dziś nietrudno zauważyć, że popularność tej aktywności jest mniejsza. A może się mylę? (śmiech)

Nie mylisz się! Dużo osób zrezygnowało, a ci, którzy zostali, zaczęli się specjalizować. Powstało dużo dobrze przygotowanych, skomercjalizowanych przedsięwzięć i grup. Także struktura wieku wśród tancerzy ognia bardzo się zmieniła. Nasze środowisko się starzeje i zastanawiam się, czy zaistnieje kuglarska zastępowalność pokoleń. Przez chwilę był boom na taniec z ogniem – był ściśle powiązany z subkulturami, głównie metalową. Pasowało to do muzyki i imidżu. Wiesz, było „edgy”. Teraz młodzież mniej chętnie to robi, ale w dużych miastach można spotkać jeszcze takie ekipy na starówkach. Zmieniają się też trendy odnośnie sprzętu. Kiedyś domyślnym sprzętem były poiki, potem przez krótki moment kije kontaktowe, a obecnie od 5-6 lat dragon, czyli kije smocze. Takie, które na końcu mają dodatkowe, poprzecznie końcówki – gdy kije toczą się po ciele, wyglądają, jakby orbitowały bardzo szybko. Nadmienię, że pomysł na ten sprzęt pochodzi sprzed setek lat z Chin i pierwotnie był nazywany „latającym widelcem”.

Prowadziłeś niejedną grupę ogniowych tancerzy. Ktoś z Twoich uczniów złapał równie mocno bakcyla?

Jeden z moich pierwszych uczniów dziś prowadzi z sukcesami własną grupę i dobrze sobie radzi. Mam sporo odbiorców z zagranicy, którzy są aktywnymi artystami i stale podnoszą swoje umiejętności. Ale nie powiem, żebym od kogoś się uczył – ja w ogóle wolno się przyswajam wiedzę od ludzi; mam taki dziwny mózg, że wolę odkrywać sam. Często za to się inspiruję i podziwiam kilku ludzi. Gdy nadarzyła mi się okazja, każdemu z nich podziękowałem za pracę, inspirację i motywację. Za kreatywną siłę, którą oddają środowisku. Wiem, że to dziwne. W końcu nie tworzymy nic trwałego – to tylko geometryczne ruchy w powietrzu, ale możemy w tej ulotności się napędzać, zmieniając trwale życie.

„Pamiętam czasy dżinsu i benzyny” – napisałeś, wspominając swoje początki. Z jakiej najbardziej kreatywnej prowizorki korzystałeś na starcie swojej drogi?

Pamiętam swój pierwszy „kij ogniowy”. Nie umiałem żadnych trików. Wiedziałem jedynie, że istnieje coś takiego jak fire show. Szukałem wiadomości w sieci na ten temat (internet radiowy na wsi… dramat). Znalazłem w końcu w sieci info, że najlepszym paliwem będzie nafta kosmetyczna. Nabyłem ów specyfik w aptece i czekałem na sprzyjającą okazję. Moi rodzice wyjechali na kilka dni. Poszedłem do garażu i pożyczyłem sobie kijki do stelaża namiotowego. Na jego końcach drucikiem miedzianym z tranzystora przymocowałem zwykłą watę. Wszystko nasączyłem naftą kosmetyczną, a siostra wzięła mój telefon z zawrotną rozdzielczością 0,3 megapiksela, żeby nagrać te „popisy”. Mówiła tylko, żebym tego nie robił, bo zginiemy oboje. Mimo moich starań ogień był niewiele większy niż płomień z zapalniczki, więc musiałem zrobić coś nie tak (śmiech). Innym razem z kolegą za to prawie spaliliśmy dom publiczny...

Zamieniam się w słuch...

Byłem wtedy mało rozgarniętym fanem agrafek i garażowego punka. Miałem kij zrobiony ze styliska od łopaty (spory awans z rurki od namiotu), owinięty kawałkami starych jeansów przybitymi gwoździem i mieszankę paliwa benzyna – ropa. Pojechałem do innego punka pokazać mu „o co chodzi z tymi kijami”. Gość graniczył z domem publicznym. Jawna sprawa, lokalna legenda. Chwalił się, że ze słyszenia zna dziewczyny po imieniu. Ale do rzeczy – gdy już omówiliśmy bieżące sprawy związane z lokalną anarchią, podpaliłem kij. Kręciłem szybko, choć umiałem zaledwie jeden trik. W pewnym momencie siła odśrodkowa zerwała jedną końcówkę kija. Nie będę ukrywać. Inżynier ze mnie żaden… Widziałem ten fragment kija, który jak kometa mknął w spowolnieniu przez powietrze w stronę domu publicznego. „Kurwa, zabiją nas” – pomyślałem. Pamiętam ulgę, gdy płonąca szmata uderzyła w ogrodzenie po naszej stronie. Wszystko błyskawicznie pogasiliśmy i schowaliśmy.

Masz jeszcze jakieś podobne anegdoty?

Kiedyś mój kolega podpalił w podobny sposób dużą część Błoni Zamkowych w Ciechanowie. Latająca poika wpadła do rowu melioracyjnego, zanurzyła się do połowy i niespiesznie płynęła, podpalając trawę wzdłuż brzegu... Inna koleżanka sparzyła się na za to pokazie... na plaży. W kryzysowym momencie adrenalina przesłoniła jej logiczne myślenie i zamiast rzucić kij do wody, cisnęła go za sceną na worki z pirotechniką. Nagle zrobiło się bardzo jasno, głośno i kolorowo. Taka wojna na „wesoło”. To był pokaz dla harleyowców, którzy w pośpiechu zabierali swoje maszyny przed pirotechnicznymi moździerzami. Prawdziwy dramat... Innym razem (a jakże!) pirotechnika – porządnie zainstalowana, dobrze znana, z atestem – zwyczajnie nam niespodziewanie wybuchła w czasie pokazu. Wydaje mi się, że materiał się zbrylił i zamiast wypalać się powoli, to po prostu… no, wybuchł. Zdążyłem tylko zasłonić oczy i się zgarbić. Ludzie cieszyli się i klaskali. Ja próbowałem przetrwać. Z zabawnych rzeczy, to kiedyś zgubiliśmy kolegę na scenie. To było na pierwszym pokazie na zlocie Joe Monstera. Mieliśmy tyle dymu, że gdy występ się skończył i opadła mgła, okazało się, że kolega stoi gdzieś za krzakami i kręci sam dla siebie (śmiech). To były dziwne czasy.

Spełniałeś się również jako animator kultury. Jak ważny jest dla ciebie lokalny patriotyzm?

Pracę animatora kultury musiałem zakończyć, bo miałem dwa etaty i finalnie wybrałem kancelarię. Lokalna społeczność, zwłaszcza dzieci z placu zabaw, obok którego ćwiczę, zna mnie za to bardzo dobrze. Zawsze gromadzą się, siadają na ławkach z rodzicami i obserwują. Gdy dysponuję chwilą lub jestem zmęczony treningiem i mam przerwę, to chętnie opowiadam im o tańcu z ogniem. Robię też wykłady w szkołach, a w zeszłym roku byłem zaangażowany w trochę większy projekt, w ramach którego odwiedzałem ośrodki dla trudnej młodzieży. Z pomocą kolegów z pracy zrealizowałem też w Ciechanowie pierwszy festiwal ognia. Z Dawidem i Martyną, których serdecznie pozdrawiam, dwukrotnie byłem też organizatorem ogólnopolskiego zjazdu kijarzy Staffisfaction. To duże, ale bardzo niszowe wydarzenie, skierowane tylko dla osób kręcących kijami. Ale czy to mnie czyni lokalnym patriotą? Nie wiem.

Powiedziałeś, że bardziej czujesz się rzemieślnikiem niż artysta. Myślisz, że to kiedyś się może zmienić?

Chyba tak, zacząłem się do tego przygotowywać i jest na to duża szansa. Ostatnie lata dały mi ogromnego motywacyjnego kopa, szczególnie ze względu na wsparcie społeczności międzynarodowej. Namawiano mnie, żebym częściej wchodził na scenę. Świadomość, że występuję przed życzliwymi twarzami jest bardzo pokrzepiająca i chce się dla nich to dalej robić. To bardzo świadoma praca nad charakterem i podejściem do sztuki. W ciągu 3-4 lat pewnie będę się czuł już całkiem nieźle na scenie – pewnie nie idealnie, bo ten wektor samozadowolenia nie zawsze dla się przesunąć, ale będę próbował.

Realizujesz filmy instruktażowe dla pasjonatów z całego świata. Z jakich najbardziej egzotycznych kierunków odzywają się do ciebie ludzie?

Wczoraj zareagowałem na relację znajomych z Chin, którzy tak się z tego ucieszyli, że... zrobili relację z mojej odpowiedzi na ich relację (śmiech). A te kierunki to między innymi Chiny, Indie, Tajlandia, Kostaryka, Meksyk – internet nie ma granic i to bardzo pozytywna świadomość. Czytałem, że ludzie stają się smutniejsi przez Instagrama, ale ja mam zupełnie odwrotnie. Jestem nakierowany na treści ludzi, którzy robią coś, co lubię.

Jakie są dalsze perspektywy twojej drogi? Kolejne programy, może próba pokazania się za granicą?

Mam sporo planów. Ostatnio odwiedziłem czeski festiwal Roztoč, natomiast w ostatni weekend sierpnia byłem na bardzo rozpoznawalnym, skierowanym do tancerzy ognia festiwalu Phoenix. Tam zawsze jest więcej chętnych niż jest dostępnych biletów – dochodzi nawet do sprzedaży fałszywek. W obu miejscach robię warsztaty, a podczas Phoenixa występują także na gali. To większy stres i próba niż „Mam talent!”, bo pokazuję się przed specjalistami. W przyszłym roku chcę natomiast przygotować nowy program i jeszcze więcej podróżować po świecie. Z tyłu głowy – ale to plany na 10 lat – marzy mi się wyjazd na Światowe Mistrzostwa Płonących Noży do Polinezyjskiego Centrum Kultury. W wersji marzeń minimum chciałbym to zobaczyć, w opcji maksimum wystąpić, a perspektywie szalonej wygrać. Nie wiem, czy to realne. Ale tak sobie o tym myślę. I ćwiczę.


Tymczasem możecie go spotkać na
jego FB, jego Instagramie, a czasem nawet porozmawiać bezpośrednio na grupie JM na FB
9

Oglądany: 13278x | Komentarzy: 2 | Okejek: 51 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało