Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Nasz człowiek, który genialnie wymachuje kijem na świecie i w TVN

23 529  
68   26  
Patryk Burdecki to człowiek, który hipnotyzuje tłumy kręcąc płonącymi kijami a jego umiejętności zobaczyć mogliśmy między innymi w „Mam talent!”, gdzie dotarł do półfinału. Mamy to szczęście, że jest też bojownikiem JM i występował także na zlotach JM a teraz opowiedział nam o początkach swojej pasji, oparzeniach, zarobkach towarzyszącym oraz międzynarodowym gronie miłośników "kija".
Kiedy zorientowałeś się, że – jak to sam nazywasz – „kręcenie kijami” może być sposobem na życie?

Nie wiem, czy da się wyróżnić jakiś konkretny moment. Tak naprawdę ta przygoda na poważnie zaczęła się dopiero jakieś sześć, może siedem lat temu. Byłem wówczas po wieloletniej przerwie od treningów z powodu studiów zaocznych i pracy. Owszem, miałem w tym czasie już jakieś umiejętności, w sumie bardziej „odruchy”. Było mocno chaotyczne, nieuporządkowane i brakowało mi dyscypliny. Byłem naprawdę leniwym ziemniakiem. Jednak gdy już na nowo osiadłem w moim rodzinnym mieście, zacząłem prowadzić zajęcia z kręcenia kijami dla chętnych. Potem z tą ekipą stworzyliśmy grupę i wszystko się zmieniło. Głównie za sprawą tego, że byli to bardzo ambitni ludzie. Dlatego też, aby treningi wciąż były dla nich atrakcyjne, sam musiałem umieć więcej. Z tego powodu złapałem wiatr w żagle, a intensywna nauka zaczęła mi sprawiać przyjemność. Wtedy poczułem, że „to jest to”. Przestałem być leniwym ziemniakiem.

A jak właściwie nazywa się to, co robisz? Kim jesteś? (śmiech)

Na to, co robię, nie ma jakiejś eleganckiej nazwy – albo może ja jej nie znam, jest taka możliwość. W Polsce funkcjonuje kilka określeń na ludzi robiących to, co ja: kuglarze, tancerze ognia albo dobitniej i bardziej mrocznie „wojownicy ognia” (tych ostatnich rozpoznacie z daleka, zapewniam). Z uwagi na mnogość określeń chyba najlepiej jednak, jeśli każdy określi się samodzielnie. Ponieważ, to co ja robię, niewiele ma wspólnego z teatrem czy tańcem, to nazywam się po prostu „artystą ruchowym” albo śmieszniej – kijarzem. Sięgając poza polskie podwórko można wskazać, że w języku angielskim popularne jest obecnie określenie „flow art” – sztuka przepływu – nazwa adekwatna, ale chyba nieprzetłumaczalna (rzućcie okiem na prace Mihály Csíkszentmihályi, stworzył bardzo spójną koncepcję przepływu/flow). Rzecz polega na tym, że wykonując triki, które są na odpowiednio wysokim poziomie, potrzebujemy właściwej koncentracji. Wtedy pojawia się to szczególne skupienie określane mianem flow. Dlatego „flow art”. Jednak odsuwając na chwilę na bok te wszystkie dziwaczne rozważania pragnę podkreślić, że najlepsza nazwa to taka, która jest dla wszystkich zrozumiała. Dlatego też jestem w stanie przychylić się nawet do tego trochę nieszczęśliwego pojęcia „tancerza ognia”.



W międzyczasie skończyłeś studia prawnicze. To niełatwa sprawa, wiem coś o tym – wytrzymałem do trzeciego roku... (śmiech)

W ogólniaku nie byłem wybitnym uczniem. Pociągały mnie – jeśli mogę to tak określić – pozaszkolne wyzwania i przygody. Mimo wszystko matura poszła mi nieźle. Miałem trochę bałagan w głowie, ale znajoma rzuciła hasło „chodźmy na prawo” (ale może powiedziała „chodźmy na piwo i źle zrozumiałem). Bez większego zastanowienia stwierdziłem „co może pójść nie tak?”. Pięć lat później skończyłem studia, a ostatecznie zdecydowałem się również na aplikację radcowską. To była dobra decyzja. Obecnie pracuję z ludźmi od których wiele się uczę.

Wykształcenie pomogło w jakichś dziwnych momentach realizowania pasji?

Raczej przeszkodziło i dalej przeszkadza, albo aby być bardziej precyzyjnym – koliduje. Aplikacja radcowska, czyli szkolenie zawodowe wymagane do uzyskania pełnych uprawnień związanych z wykonywaniem zawodu prawnika, odbywa się niemal we wszystkie soboty. Dlatego też przez zajęcia na aplikacji nie za bardzo mogę gdzieś wyjechać. A festiwale, w tym kuglarskie, najczęściej odbywają się przecież od czwartku do niedzieli. Na szczęście wszyscy czasem mają wakacje.

Studia były dobrą rozgrzewką mentalną przed morderczymi treningami z kijami?

Z nauką prawa miałem mniejszy reżim, przynajmniej w czasie studiów – aplikacja jest zdecydowanie bardziej wymagająca, dlatego teraz dysponuję trochę mniejszą ilością czasu na treningi, ale staram się znaleźć codziennie chociaż ze dwie godziny na ćwiczenia. To daje kilkanaście godzin tygodniowo – i tak całkiem przyzwoicie jak na niezawodowca. Podczas przygotowań do pokazów staram się ćwiczyć dwa, czasami nawet trzy razy dziennie. Mentalnie jestem w stanie podźwignąć taką dyscyplinę, ale ciało czasem nie daje rady. Wtedy robię przerwę i przeglądam Joe.

Jak reagują „poważni” ludzie, gdy słyszą czym się zajmujesz w czasie wolnym?

Podejście do tego, co robię, bardzo zmieniło się na przestrzeni lat. Od delikatnego uśmieszku politowania, przez lekkie rozbawienie i obojętność, aż po wsparcie. Zawsze gdy pada takie pytanie zastanawiam się, dlaczego pewnych czynności w pewnym wieku lub w danym zawodzie nie wypada wykonywać. Gdybym grał w piłkę albo jeździł na nartach, wszystko byłoby w porządku. Robię jednak coś, co jest rzadko spotykane i „podejrzane”, choć nieszkodliwe i nikogo nie obraża. Teraz i tak jest nieźle. Kiedyś to było – pochodzę z małej wioski i gdy zaczynałem ćwiczyć, chodziłem wszędzie z osmolonymi kijami. Zdarzało się wtedy, że sąsiedzi nie odpowiadali mi „dzień dobry”. Myśleli, że czczę bogów ognia czy nawet Tego Wielkiego Złego. Totalne kuriozum, choć odrobinę zabawne. Czasami, gdy idę gdzieś z pokrowcem, ludzie pytają mnie, czy wybieram się na ryby. Gdy byłem młodszy, zawsze w takiej sytuacji zatrzymywałem się i robiłem kilkuminutowy wykład opowiadając o tym, czym się zajmuję. Teraz odpowiadam tylko, że biorą. Robię się stary.(śmiech) Ale jak powiedziałem, czas płynie i podejście ludzi się zmienia. Najwięcej zmieniło się dla mnie po programie „Mam talent!”. Ludzie zobaczyli, że to, co robię jest dobrej jakości, profesjonalne, na poważnie, może trafić na duże sceny i nie ma tu szatana.

Third Eye

Jak trafiłeś do „Mam talent!”? Bliscy cię przekonywali, że warto pójść do telewizji?

Rodzina zna mój charakter – wie, że lubię ćwiczyć, ale nie nie lubię występować, więc mnie nie namawiała. W moim przypadku propozycja wypłynęła od rekruterów z „Mam talent!”, którzy między innymi na grupach cyrkowych informują o planowanych castingach i zapraszają do współpracy. Do mnie taka informacja dotarła przez Instagram jakieś trzy lata temu. Byłem wówczas mentalnie niegotowy na występ i nie podjąłem tej rękawicy. Upłynął jednak pewien czas, trochę mi się zmieniło w głowie i zmodyfikowałem swoją filozofię życiową. Postanowiłem częściej mówić „tak” i sprawdzić, dokąd mnie to zaprowadzi (nie dotyczy wszystkich sytuacji, wiadomo!). W 2021 roku postanowiłem spróbować. Wysłałem do rekruterów surowy film z treningu i napisałem, że mogę zrobić coś w podobnym stylu. Nie dodawałem do tego żadnych przemyśleń czy historii – chodziło mi o syntetyczną sztukę ruchu, „trikasy”, jak ja to nazywam. Ostatecznie dostałem zaproszenie na casting do Warszawy, co było dla mnie absolutnie przerażającym przeżyciem. Nie spodziewałem się (a w sumie powinienem…) ogromu uczestników, wielkości sceny i presji.

Było aż tak strasznie?

Było dużo straszniej! Na casting pojechała ze mną żona – robiła mi herbatę na uspokojenie, głaskała po głowie i zapewniała, że wszystko będzie dobrze (brzmiała całkiem wiarygodnie, muszę przyznać, ale i tak jej nie wierzyłem do końca). Telepałem się z nerwów, choć nie tylko ja – w powietrzu czuć było napięcie. Łatwo w tej atmosferze odróżnić zawodowców od amatorów. Tych doświadczonych scenicznie i hobbystów takich jak ja. To kolosalna różnica – zupełnie inna mentalność, doświadczenia. Przede wszystkim jednak przerażało mnie to, że po zakończeniu nagrań oddam w gruncie rzeczy całą kontrolę nad tym, co powiedziałem. A dużo gadałem. Ze stresu nie pamiętałem co dokładnie. Wydawało mi się, że straszne bzdury. Większe niż zazwyczaj. Po „nagrywkach” i długim oczekiwaniu wyszedłem na scenę, zrobiłem swój pokaz i... nastało dziwne uczucie oczekiwania na werdykt jury.

I jaki był?

Dostałem 3 razy tak – super uczucie, wielka ulga. Usłyszałem dużo komplementów. Mogłem też odpowiedzieć nieco o swojej filozofii „kręcenia”. A tu mam sporo przemyśleń, ponieważ styl, którym się posługuję, jest bardzo specyficzny. Wybrałem elementy z różnych dziedzin. Za inspirację posłużyło mi na przykład Siva Afi, czyli samoańska sztuka kręcenia nożami. To z niej wziąłem rzuty od strony kciuka w przód, a z baton twirlingu – stylu zaczerpniętego od mażoretek znanych w powszechnej świadomości z pochodów orkiestr dętych – podpatrzyłem rzuty od strony małego palca. Wszystko zsyntetyzowałem i połączyłem. Wydaje się, że to niuanse, ale właśnie one określają tworzą mój „flow”. Miałem nawet okazję powiedzieć o tym kilka słów na scenie „Mam talent!”.

Co było potem? Oczekiwanie na emisję?

Tak. Ciągle myślałem „jak to będzie wyglądało w telewizji”. No i musiałem trzymać język za zębami w sprawie wyniku – ten znała tylko moja żona. Nie było to łatwe. Casting był w czerwcu, a emisja odcinka z moi udziałem dopiero we wrześniu. Czekałem i doczekałem się. Moment emisji był dla mnie trudniejszy niż sam casting – bałem się tak, że strzeliłem trzy szybkie „sety”, choć na co dzień przez swój zdyscyplinowany tryb życia unikam alkoholu. Patrzenie na siebie w TV jest dziwnym uczuciem.

https://img.joemonster.org/i/upload/2022/09/patryk...

Byłeś zdziwiony skalą profesjonalizmu realizacji programu?

Sama ekipa telewizyjna bardzo mnie zaskoczyła – do każdego mówili po imieniu. Wiedzieli, kto jest kim, i co robi. Funkcjonują jak wojsko – z góry idą polecenia, a ekipa porusza się sprawnie niczym ławica ryb. Nie było żadnych opóźnień ani problemów. Ale i tak straciłem sporo wspomnień przez stres.

Emocje związane z półfinałem musiały być zatem jeszcze bardziej intensywne?

Były inne. To był ten poziom surrealizmu, który zamiast dodawać kolorów sprawiał, że wszystko wydawało się szare. Nieprawdziwe. Pamiętam chwilę gdy dostałem telefon z informacją, że mogę wziąć udział w półfinale. Prowadziłem wtedy zajęcia dla dzieciaków o pasji – czasami nauczyciele zapraszają mnie do szkół na takie animacje. Przez moment się mocno się wahałem, ale stwierdziłem, że jeśli odmówię, taka okazja się może nie powtórzyć. No i ta dziwna myśl, że gdy już będę dziadkiem (albo dziadem, jeśli nabiorę podłego charakteru jako starzec), głupio będzie kończyć swoją opowieść o przygodzie mówiąc „no i wtedy powiedziałem NIE i się rozłączyłem, koniec”. Zgodziłem się, jednak byłem totalnie przerażony – do tego stopnia, że miałem drgawki ze strachu. Dotarł do mnie fakt, że praktycznie wszyscy moi znajomi (i kilku nieznajomych) będą to oglądać. Gdyby coś mi się nie udało, właśnie z tego byłbym zapamiętany. Internet nie zapomina. No i sama ta koncepcja – wystawianie się na dwuminutową próbę, która musi być perfekcyjna jest dla mnie czymś abstrakcyjnym, choć dla zawodowych artystów to codzienność. Szczegółów technicznych półfinału nie mogę zdradzać, ale było z tym sporo zabawy. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Kije mi nie powypadały, nie zemdlałem. Tak, to był dobry dzień. Do tej pory czasem wracam do tego wydarzenia, będącego sporym zwrotem na mojej ścieżce artystycznej.

Ale nie żałujesz, ze nie dotarłeś do finału?

Prawdę mówiąc, trochę trzymałem kciuki, żeby tam nie awansować! (śmiech) To już byłoby dla mnie za dużo. W tamtym momencie spełniłem swoje marzenie. Póki co robię sobie przerwę od „Mam talent!”, ale za rok, może dwa lata, planuję tam wrócić. Dojrzewam jako artysta i człowiek – pracuję nad swoją mentalnością.



Miałeś jakiś pozasceniczny kontakt z jurorami?

Jurorzy wchodzą do sali nieco później. Na castingu panuje duża swoboda wypowiedzi. Jest czas, można zamienić kilka słów z jury. Agnieszka Chylińska przez chwilę ze mnie śmieszkowała, ale po castingu zmieniła swoje podejście. Presja czasowa pojawia się dopiero w półfinale. Wtedy nikt nie daje uczestnikom mikrofonu do ręki, tylko odpowiadamy na krótkie pytania. Czasy są, jakie są – jeszcze by ktoś coś krzyknął, na przykład ***** ***. Sam przez chwilę o tym myślałem. Wiadomo, wszystko leci na żywo, więc musi odbywać się wartkim tokiem, bez montażu. A oceny jury w obu etapach były dość wyczerpujące – z tym, że te castingowe mocno skrócono. Za kulisami nie było jury, ale można było natknąć się na prowadzących i zamienić parę słów.

Poruszyłeś wątek inspiracji i systematyzacji. Da się w ogóle opracować jakiś tutorial, książkę, cykl filmów czy cokolwiek innego ułatwiającego naukę kręcenia płonącymi kijami?

Pojawił się u mnie taki zamysł, choć nie do końca jeszcze wiem, jak go zrealizować. Są wielkie style jak taekwondo czy judo – bardzo wyraziste i pochodzące od konkretnej osoby. Z tyłu głowy mam szalone marzenie, że może kiedyś uda mi się na tyle usystematyzować to, co robię i stworzyć konkretny styl z nazwą. Ale trudno opowiadać o trikach, które wykonuję – to trochę matematyka ruchowa, której elementy łączą się ze sobą w określony sposób. Nie ma spisanych stylów czy trików – kręcenie podpalonymi kijami to na tyle świeża dziedzina sztuki, że nie mamy się na czym wzorować.



Zazdroszczę szermierzom, którzy mają średniowieczne traktaty opisujące jak walczyć mieczem. Ale to też nie tak, że u nas jest zupełna pustynia. Jest kilka osób, które systematyzują i digitalizują treści kuglarskie. W kontekście kijów kojarzę jedną osobę, która robi to na światowym poziomie – to kaskaderka Michelle C. Smith, mistrzyni świata w baton twirlingu występująca w Hollywood jako kaskaderka.

https://www.youtube.com/watch?v=73Vf7a5x9HI



Znajomość sztuk walki nie sprawi chyba od razu, że ktoś będzie sprawnym artystą ruchowym?

Sztuki walki są dla nas bezużyteczne, tak jak my jesteśmy bezużyteczni w kontekście pojedynku – naszym celem ma być efekt wizualny, a nie zmiażdżona czaszka. Możemy się inspirować stylami i technikami walki, ale nie ma sensu korzystać z nich bezpośrednio. Dlatego zazwyczaj wymyślamy triki samodzielnie. Pamiętam niemieckojęzyczną stronę, na której już około 2005 roku można było znaleźć w miarę usystematyzowane style i triki, choć to było bardzo… toporne. Niskiej jakości gify były znakiem tamtych czasów. I chociaż przepustowość łączy i jakość domowych kamer się zwiększyła, to ludzie wciąż najchętniej uczą się jak za dawnych czasów – poprzez osobiste spotkania. Odbywają się ona głownie na festiwalach, gdzie pokazujemy, co wymyśliliśmy. Są dwie główne metody wymiany trików – warsztaty i tricksharing. Podczas tego pierwszego instruktor przekazuje zdobytą wiedzę, a w drugim przypadku wszyscy są równocześnie uczniami i nauczycielami. Kocham ten klimat. No i żeby było łatwiej, posługujemy się pewnym specyficznym językiem.

Na czym polega ten język?

Mamy uniwersalne dla całego świata słowa opisujące style, elementy technik czy ruchy. Powiem ze swojej – kijowej – perspektywy. Najczęściej posługuje się terminami określającymi kierunek obrotu kija, styl i technikę. Najłatwiej powiedzieć o stylu. Są trzy główne. Spin – czyli klasyczne „kręcenie”, kontakt – czyli turlanie, ślizganie, popychanie, staczanie kija po różnych częściach ciała i izolacje, czyli zabawy z geometrią. Kocham też teorię płaszczyzn. Opisuje ona przestrzeń, w jakiej powinien poruszać się kij. Aby ją sobie wyobrazić pomyślcie, że przed wami i za wami są pionowe ściany laserów.

Ale mimo tych wszystkich trudności masz za sobą już pierwsze próby zbierania swojej wiedzy w całość.

Nagranie i uporządkowanie tych skomplikowanych trików jest czasochłonne, a czas to pieniądz. Na Instagramie zacząłem cykl filmików, który nazwałem „staff mathematics”, czyli „matematyką kijkową”. Nagrywam różne ruchy oddzielnie i składam je tak, aby ostatecznie tworzyły coś nowego – ruch A plus ruch B daje ruch… C. No matematyka. Albo coś w tym stylu.

Bez dostępu do sieci taka robota byłaby chyba znacznie utrudniona?

Internet i media społecznościowe przyspieszyły rozwój naszej sztuki. Ludzie, którzy 15 lat temu byli na topie i wkładali w swoje rzemiosło mnóstwo pracy, robili postępy znacznie wolniej, niż robią to równie pracowici ludzie obecnie. Internet (prawidłowo używany) daje naprawdę sporo wiedzy. Sam też wiem, że wiele rzeczy mógłbym jeszcze poprawić mając dostęp do lepszych materiałów w przeszłości. Na przykład większą uwagę przyłożyłbym do pracy nóg. Nie powiem, że „olewałem nogi”, bo mogłoby to zabrzmieć dziwnie… powiem więc, że nie bardzo zwracałem na to uwagę. A to błąd. Nie popełniajcie go!

W kontekście układu do „Mam talent!” mówiłeś o tysiącach powtórzeń. Czy w trakcie show włączasz myślenie, czy zdajesz się wyłącznie na pamięć mięśniową i automatyzm, jak choćby skoczkowie narciarscy?

To ciekawa rzecz. Z mojego doświadczenia wynika, że podczas wykonywania perfekcyjnie przećwiczonego ruchu czas nieco „zwalnia”. Przykładowo – jeśli rzucam jednym kijem, a drugi przekładam za głową i poślizgnę się czy powierzchnia jest nierówna, to ze względu na doświadczenie jestem w stanie przeanalizować wszystkie te czynniki – czasami nawet tak nieoczywiste jak kierunek wiatru; mogę nieco przykucnąć lub pozwolić kijowi obrócić się o ¼ obrotu, nim go złapię. Innymi słowy – mogę zredukować pewne zewnętrzne, niekorzystne czynniki lub naprawić swoją pomyłkę. Taki automatyzm i „perfekcja” dobrze sprawdzają się w pokazach takich jak „Mam talent!”, gdzie układ dopracowany jest co do sekundy i co do sekundy należy go wykonać. Inaczej robi się pokazy „dla ludzi”, z publicznością na wyciągnięcie ręki, na żywo. Czasami lepiej zwolnić, odłożyć na moment same triki, a być bardziej na samej scenie. Spojrzeć ludziom w oczy, uśmiechnąć się. Złapać jakieś porozumienie. Gdy widzę, że publiczność entuzjastycznie reaguje na jakiś motyw, odrzucam cały zaplanowany schemat działania i staram się, żeby czuli się jak najlepiej. Bo przecież pokazy robimy dla ludzi. Ale takie zachowanie wymaga dużej świadomości i sporo doświadczenia. Ale nawet gdy dwa płonące konary latają dookoła głowy, da się to zrobić. To taka podzielność uwagi, jak przy jeździe samochodem, gdy równocześnie kierujesz autem i z kimś rozmawiasz.

Czy na początek przygody z kręceniem płonącymi kijami trzeba liczyć się z jakimiś kosztami?

Bardzo niewielkimi. Nie ma żadnych poważnych inwestycji. Często opowiadam dzieciakom, że to fajne – bo bardzo egalitarne – hobby, które nikogo nie wyklucza ekonomicznie. Kije, z którymi występowałem na castingu „Mam talent!”, zrobiłem sam. Koszt ich produkcji to jakieś 60 złotych. Podstawowy sprzęt może stanowić już odpowiednio przycięty drewniany kij od szczotki dociążony i zabezpieczony na końcach małymi ręcznikami. To wystarczy na długi czas. Polecam ten styl życia. Ta taniość sprawia, że można zaryzykować wejście w świat kręcenia i bez wyrzutów sumienia zrezygnować. Kupno konia lub skrzypiec to jednak poważniejsza rzecz, prawda?

W drugiej części wywiadu Patryk opowie o tym, czy da się na tym zarobić jakieś przyjemne pieniądze

* * * * *

Tymczasem możecie go spotkać na
jego FB, jego Instagramie, a czasem nawet porozmawiać bezpośrednio na grupie JM na FB

10

Oglądany: 23529x | Komentarzy: 26 | Okejek: 68 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało