Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Te filmy uważane są dziś za ponadczasowe klasyki, jednak w dniu swej premiery zaliczyły spektakularną klęskę

38 676  
233   28  
Na fatalną kinową frekwencję wpływ może mieć wiele różnych czynników, a słabe wyniki finansowe filmu nie zawsze muszą oznaczać, że ten jest kiepski czy kompletnie pozbawiony walorów artystycznych. Dziś omówimy sobie kilka produkcji, które zaliczyły spektakularną klęskę w dniu swojej premiery, ale dopiero po latach zyskały należny im szacunek.

#1. „Obywatel Kane”

„Obywatel Kane”, film nazywany dziś jednym z najlepszych dzieł w historii kina, miał ciężki start. Mimo bardzo dobrych recenzji i wszechobecnych zachwytów krytyki, nakręcona w 1941 roku produkcja Orsona Wellesa nie ściągnęła do kin zbyt wielu widzów. I cóż z tego, że nominowana była aż do dziewięciu Oscarów, skoro jej twórca został ordynarnie wygwizdany na ceremonii rozdania tych nagród? Tak marny odbiór tego obrazu to po części zasługa Williama Randolpha Hearsta – prasowego potentata, który to był pierwowzorem postaci tytułowego bohatera. Ciekawostka – temu samemu człowiekowi możemy podziękować za uczynienie z marihuany wroga publicznego numer jeden i utrwalenie idiotycznych, pokutujących do dziś, stereotypów dotyczących tej rośliny. O tym jednak poczytajcie sobie tutaj.



Wściekły na filmowców magnat wykorzystał wszelkie swoje środki i wpływy, aby „Obywatel Kane” poniósł klęskę. Rozpoczęły się wówczas sądowe przepychanki, które zakończyły się zmuszeniem Wellesa do wycięcia ze swego dzieła kilku istotnych scen, a kiedy film miał trafić do kinowych sal, Hearst doprowadził do tego, że w gazetach, nad którymi trzymał władzę, nie znalazł się nawet cień wzmianki o tej produkcji.



Ostatecznie w roku swej premiery „Obywatel Kane” zarobił na siebie ledwie 1,5 miliona dolarów, co biorąc pod uwagę budżet (ok. 900 tysięcy USD) i to, że film uhonorowany został najważniejszą nagrodą w świecie kina, jest wynikiem bardziej niż fatalnym. Dopiero w latach 50.,kiedy produkcja ta wróciła do kin, widzowie zachwycili się tym dziełem.

#2. „Skazani na Shawshank”

To jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy ekranizacja książki jest lepsza niż pierwowzór. Nie ma się co oszukiwać – opowiadanie Stephena Kinga niknie w blasku produkcji Franka Darabonta. I chociaż dziś trudno uwierzyć w to, że film o statusie dzieła kultowego mógłby w dniu swej premiery przejść niezauważony, to właśnie tak było. Trzeba jednak podkreślić, że ten więzienny dramat miał dość mocną konkurencję w postaci znacznie atrakcyjniejszych dla typowego kinowego widza „Pulp Fiction” oraz „Foresta Gumpa”. Nakręceni za 25 milionów dolarów „Skazani na Shawshank” w pierwszy weekend wyświetlania zarobili zaledwie lekko ponad 700 tysięcy dolców.


Znana jest historia o tym, jak reżyser Frank Darabont oraz producentka Liz Glotzer poszli na premierę do jednego z kalifornijskich multipleksów tylko po to, aby na miejscu przekonać się, że byli tego dnia jedynymi widzami...
Po dziesięciu miesiącach od pierwszego seansu produkcja zarobiła zaledwie 16 milionów dolarów i daleko jej było nawet do odrobienia pieniędzy włożonych w nakręcenie filmu.



I gdy już można by było uznać, że „Skazani na Shawshank” to jedna z największych finansowych wtop w historii kina, nieoczekiwanie dzieło to dostało aż 7 nominacji do Oscara, co sprawiło, że widzowie zainteresowali się tą, jeszcze ciepłą, produkcją. W ciągu stosunkowo krótkiego czasu ekranizacja opowiadania jednego z największych pisarzy grozy dorobiła się ponad 73 milionów dolarów zysku.

#3. „Fight Club”

Drugą zasadą Podziemnego Kręgu powinno być powstrzymanie się od mówienia o fatalnych wynikach oglądalności, jakimi ten znakomity film Davida Finchera mógł pochwalić się w chwili swej premiery. Wprawdzie produkcji udało się odrobić włożone w nią pieniądze, to niestety sam zarobek z tego (obecnie już) klasyka początkowo był bardzo marny. Według m.in. Edwarda Nortona, gwiazdy tej produkcji, za słabe wyniki oglądalności winę ponosi wytwórnia, która po testowych seansach uznała, że film najbardziej spodoba się nastolatkom i wydała 20 milionów dolarów na kampanię promocyjną skierowaną do tej grupy odbiorców. W materiałach prasowych i zwiastunach skupiono się głównie na prezentowaniu scen mordobicia, a duża część budżetu przeznaczonego na marketing poszła na wyświetlanie trailerów podczas bloków reklamowych emitowanych w trakcie gal wrestlingowych WWF. Ba, nawet plakat promujący film wykonano zgodnie z ówczesnymi standardami kina młodzieżowego...



W ten sposób psychologiczny film o człowieku z rozdwojeniem jaźni, będący jednoczeniem antykapitalistycznym manifestem, zredukowany został do taniej bijatyki – seansu, którego odbiorcami mieli być głównie młodzi mężczyźni.
Po jakimś czasie „Fight Club” zasłużenie zyskał miano dzieła, którego wstyd jest nie znać, ale to niestety nie wystarczyło, aby odrobić finansowe straty.



#4. „Blade Runner”

To arcydzieło kina jest żelaznym dowodem na to, że filmy SF mogą być czymś więcej niż jedynie pretekstem do pokazywania zapierających dech w cyckach efektów specjalnych. To klimatyczne, utrzymane w tonie kina noir, ilustrowane muzyką Vangelisa arcydzieło w pełni zasługuje na miano jednej z najlepszych pozycji współczesnej popkultury. Nawet dziś, po 40 latach od premiery tej produkcji, seans „Blade Runnera” to doświadczenie jedyne w swym rodzaju. Niestety, także i ten film słabo sobie poradził podczas pokazów premierowych. Potencjalni widzowie woleli bowiem wybrać się do kina na „E.T.” albo „Conana Barbarzyńcę”.


Ostatecznie majstersztyk Ridleya Scotta zarobił trochę ponad 41 milionów dolarów, czyli „zaledwie” 11 milionów więcej niż wynosił budżet filmu. I chociaż dziś za słowa krytyki o „Blade Runnerze” można dostać w trąbę od niejednego fana SF, to w 1982 roku produkcja ta mocno podzieliła krytyków. Jedni chwalili ją za mroczny, rozświetlony neonami klimat, spektakularne efekty wizualne i za mocno filozoficzną wymowę filmu, podczas gdy inni zarzucali dziełu Scotta przesadne dłużyzny oraz zbyt mało scen akcji. Z całą pewnością te negatywne recenzje nie pomogły „Łowcy androidów” w osiągnięciu kasowego sukcesu.



#5. „The Thing”

Z „Blade Runnerem” o widzów konkurował też film, który został przez ówczesnych krytyków określony mianem „błyskawicznego ścierwa”. John Carpenter, reżyser tego dzieła, musiał mierzyć się z marudami, którzy uważali, że „Coś” to rewia odpychających i kiepsko wykonanych efektów specjalnych. Warto dodać, że dziś uważa się pracę, którą wykonał Rob Bottin – specjalista od animatronicznych kukieł – za jedno ze szczytowych popisów kinowej wirtuozerii z czasów przed CGI.


Widzowie, mając do wyboru historię uroczego kosmity z „E.T.” Spielberga i pełne obrzydliwości nihilistyczne „Coś” Carpentera wybrali przyjemniejszy seans. Film z wielkim trudem zapracował na swój budżet i dopiero wydanie tej produkcji na kasetach VHS sprawiło, że „The Thing” zyskał, całkiem zasłużenie, status klasyki horroru SF.
2

Oglądany: 38676x | Komentarzy: 28 | Okejek: 233 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało