Gdy jesteś fanem jakiejś kapeli, nie żałujesz forsy i kupujesz
każdy kolejny album, który twoi idole wypuszczają na rynek. Kto
jednak powiedział, że każde dzieło zarejestrowane przez muzyków
musi trafić do sprzedaży? Czasem, z różnych powodów,
zarejestrowany album nie zostaje opublikowany. Przynajmniej
oficjalnie. Wówczas, licząc na to, że pewnego dnia materiał ten
zostanie wydany, musimy cierpliwie czekać lub zadowolić się
kiepskiej jakości bootlegami.
Słynny brytyjski
zespół Joy Division ma swe korzenie w energicznym, punkowym
łojeniu. Zanim artyści zdecydowali się zmienić nieco stylistykę
swojego grania i ochrzcić zespół mianem, które wszyscy dziś znamy, panowie
występowali i nagrywali jako Warsaw. Nazwa ta
zaczerpnięta została z tytułu kompozycji będącej kolaboracją
Briana Eno i Davida Bowiego.
W 1978 roku, po zarejestrowaniu
utworów na swój debiutancki album, muzycy zgodnie stwierdzili, że
materiał został źle zmontowany przez producentów z RCA Records.
Zespół nie wydał więc oficjalnie tego albumu.
Kompozycje te
pojawiły się za to w podziemnym, fanowskim obiegu. Dopiero po 16 latach,
w 1994 roku „Warsaw” trafiło do sklepów muzycznych, wzbogacone
o dodatkowy numer z pierwszych demówek Joy Division.
W 2003 roku kapela
Green Day pracowała nad albumem, który to miał być następcą płyty „Warning”. Kapela planowała wrócić do korzeni, czyli brzmień znanych z początkowych lat swej twórczości. Muzycy w wywiadach obiecywali, że kompozycje,
które zarejestrowali, były energiczne, brudne i bardziej
punkowe niż ostatnie dokonania Green Day. Na tych obietnicach się
jednak skończyło, bo wkrótce potem
ktoś wykradł ze studia
nośniki z gotowymi kawałkami. Zespół został ze stertą taśm
zawierających jedynie niedopracowane wersje demo tych numerów.
Zamiast od nowa zacząć pracę nad „Cigarettes and Valentines”,
bo tak ów album miał się zwać, artyści podjęli decyzję o
nagraniu czegoś zupełnie nowego. W ten sposób narodził się album
„American Idiot” – wydawnictwo, które zaowocowało olbrzymim
sukcesem i dosłownie reanimowało karierę Green Day.
Muzycy komentowali
potem, że nieznany złodziej, który dopuścił się tego
karygodnego rabunku, zrobił im wielką przysługę. Parę z oficjalnie nigdy
niewydanych utworów można tymczasem usłyszeć na koncertach
zespołu.
Dawno, dawno temu,
czyli gdzieś na początku lat 70. ubiegłego wieku, młodzi artyści
z grupy Pink Floyd wpadli na dość szalony pomysł nagrania całego
albumu za pomocą przedmiotów, które spotkać można w każdym domu.
Na „Household Objects” znaleźć więc się miały kompozycje
wykonane przy pomocy mikserów kuchennych, szklanek, kieliszków,
żarówek, młotków, a nawet mioteł.
„Spędziliśmy całe dni na
wydobyciu dźwięku basu z gumki recepturki i długopisu” –
wspominał potem Richard Wright, klawiszowiec grupy. Ostatecznie
artystom udało się zarejestrować jedynie dwie kompozycje – „The
Hard Way” ze wspomnianym „gumkowym” basem oraz „Wine
Glasses” zagraną na kieliszkach. I chociaż zespół ostatecznie
wrócił do swych standardowych instrumentów, pewne rozwiązania, na
które wówczas Floydzi wpadli, zostały później przemycone do
materiału nagranego na potrzeby „Dark Side of The Moon”!
W 2008 roku grupa
Deftones siedziała w studiu i intensywnie pracowała nad albumem
zatytułowanym „Eros”. Niektóre z kawałków, które miały się
na tej płycie znaleźć, fani grupy mogli już usłyszeć na
koncertach. Ponadto zespół regularnie aktualizował swoją stronę
dokumentacją zdjęciową z kolejnych sesji nagraniowych. Materiał
był już w dużej części ukończony, kiedy to basista Chi Cheng
miał poważny wypadek samochodowy i w stanie śpiączki trafił do
szpitala. W tej sytuacji reszta muzyków z Deftones odłożyła
dalsze nagrywania „Erosa” na później, licząc na to, że ich
kolega szybko dojdzie do siebie i wróci z nimi do studia.
Tak się
niestety nie stało – Chi ze śpiączki nigdy się już nie
wybudził.
Aby zarobić
pieniądze na opłacenie rachunków szpitalnych Chenga, zespół
skorzystał z pomocy zaprzyjaźnionego basisty Sergia Vegi i
razem z nim występował na wielu festiwalach. Z czasem muzycy
zaczęli wspólnie też pracować nad nowym materiałem, odsuwając
dokończenie „Erosa” na drugi plan.
Tymczasem w 2012
roku w mediach pojawiły się optymistyczne wieści dotyczące
zdrowia Chonga. Miał on wykazywać pewne znamiona przytomności,
poruszać kończynami, a nawet wypowiadać pojedyncze słowa.
Niestety, krótko po tym, jak zwolniony został ze szpitala i trafił
do domu, gdzie pod okiem specjalistów miał przejść długą
rehabilitację, doszło do nagłego zatrzymania akcji jego serca.
Prawdopodobnie to
właśnie z powodu szacunku wobec swego zmarłego przyjaciela, reszta
muzyków z Deftones nie chce wydać płyty z gotowymi kawałkami z
płyty „Eros”. Mimo co jakiś czas pojawiających się
zapowiedzi, które robią fanom duże nadzieje, jak dotąd tylko
jeden numer doczekał się publikacji.
Zanim grunge’owa
scena została podbita przez Nirvanę, jej lider Kurt Cobain,
razem z grupą swoich przyjaciół, powołał do życia punkowa
kapelę Fectal Matter. W 1985 roku w piwnicy domu ciotki Cobaina
formacja nagrała swoją pierwszą (i jedyną) taśmę demo, która to
zatytułowana została „Illiteracy Will Prevail”. Ostatecznie
grupa nigdy nie trafiła do studia, aby zarejestrować oficjalny
album.
Po rozpadzie zespołu Kurt rozdawał kopie kasety wielu
osobom. Jedną z nich był Krist Novoselic, z którym Cobain czasem
jammował. Obaj panowie założyli nową grupę, która z czasem
stała się Nirvaną. Muzycy zdecydowali się nawet
nagrać od
początku trzy kawałki Fectal Matter. Jedynie jeden z nich doczekał
się oficjalnego wydania. Mowa o „Spank Thru”, który to znalazł
się na płycie z niepublikowanymi oraz mniej znanymi numerami Nirvany –
„Sliver: The Best of the Box”. To prawdziwa perełka – punkowa,
traktująca o waleniu konia kompozycja jest kawałkiem, który nijak
pasuje do twórczości słynnej grupy z Seattle.
Kiedy Nirvana stała
się popularna, tempo rozpowszechniania się paskudnej jakości kopii
„Illiteracy Will Prevail” znacznie wzrosło, a parę lat temu
światło dzienne ujrzała nawet zremasterowana wersja tego
materiału. Oczywiście – nadal nieoficjalnie.
Rok 1967 był bardzo
specyficzny dla amerykańskiej kontrkultury. To moment eksplozji
– napędzanej tanim jak barszcz kwasem – hippisowskiej alternatywy dla
skostniałego, ugrzecznionego systemu. Wielu wielkich muzyków
popłynęło wówczas z tym prądem, a nawet dołożyło swoją
cegiełkę w tworzeniu tego spontanicznego, młodzieżowego ruchu,
który błyskawicznie rozprzestrzenił się po całym świecie.
Jednymi z takich artystów byli legendarni Beatlesi, którzy
zapuścili długie pióra i zaczęli
eksperymentować z mocno
psychodelicznymi, awangardowymi brzmieniami.
Zespół ten został
poproszony o skomponowanie materiału, który to miał mieć swoją
premierę na festiwalu muzyki elektronicznej Million Volt Light and
Sound Rave. Kapela weszła do studia i na prośbę Paula McCartneya
jej członkowie bez ładu i składu uderzali w bębny, pokrzykiwali i
sięgali po każdy instrument, który wpadł im w ręce. Po
zmiksowaniu, dodaniu echa oraz dźwięku organów, cztery kompozycje
usłyszeli uczestnicy wspomnianego festiwalu. Był to pierwszy i
ostatni raz, kiedy ktokolwiek mógł się z tymi (ponoć mocno
chaotycznymi) dźwiękami zapoznać.
Mało brakowało, a w 1996 roku ten trwający kilkanaście minut materiał trafiłby na
jeden z kompilacyjnych albumów The Beatles. McCartney ponoć bardzo
naciskał, aby tak właśnie się stało. Plany pokrzyżował mu
kolega z zespołu, George Harrison, który bez ogródek
stwierdził, że te kompozycje są wyjątkowo gówniane i
kategorycznie zabrania wydawania ich w jakiejkolwiek formie.
Jeden jedyny raz
publicznie odtworzony też został album francuskiego pioniera muzyki
elektronicznej – Jeana Michaela Jarre’a. W 1983 roku artysta
ten, mając już na koncie pięć płyt, zdecydował się na
przeprowadzenie dość ekscentrycznego projektu. Nagrał on materiał na pełnoprawny album, który to następnie
wytłoczony został w tylko jednej kopii. Wszelkie ślady po swojej
pracy nad nim muzyk zatarł, niszcząc nośniki z zarejestrowanymi w
studiu kompozycjami. Muzyka, która została wówczas stworzona,
miała być elementem wystawy audiowizualnej Orrimbe show, której
motywem przewodnim były… supermarkety.
Płyta odtwarzana była tam
bez przerwy od 2 do 30 czerwca 1983 roku. Po zakończeniu
przedsięwzięcia jedyna kopia „Musique pour Supermarché”
trafiła na licytację charytatywną i z miejsca stała się
najcenniejszym albumem kolekcjonerskim w historii muzyki.
Przez dłuższy czas
nieznana była tożsamość nabywcy płyty. Jej szczęśliwym
posiadaczem okazał się niejaki M. Gerard – mężczyzna, który po
wypadku zapadł w śpiączkę, a wybudzić się z niej miał w
momencie, gdy z radiowych głośników sączyła się jedna z
kompozycji Jarre’a. Krótko po sprzedaniu albumu jego zawartość
została odtworzona na łamach Radia Luxemburg. Prezentację
poprzedziła zapowiedź samego kompozytora, który rzekł:
„Piratez-moi!”, czyli
„Spiraćcie mnie!”. Oczywiście z dnia
na dzień w tzw. drugim obiegu pojawiło się tysiące bootlegów z
„Musique pour Supermarché”.
https://www.youtube.com/watch?v=yaAYn5ww6Uw
Po latach podobny
zabieg, polegający na nagraniu jednej tylko kopii albumu, dokonała
ekipa z Wu-Tang Clan. Dziś płyta „Once Upon a Time in Shaolin”
widnieje w Księdze rekordów Guinnessa jako najdroższe
wydawnictwo muzyczne, jakie kiedykolwiek zarejestrowano. W tej
dziedzinie hip-hopowcy ze Staten Island przebili dokonania Beatlesów,
a nawet samego Elvisa Presleya!
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą