Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Polskie mity historyczne II

51 260  
332   174  
Kontynuujemy wątek polskich mitów historycznych i dziś zahaczymy m.in. o wielkiego króla Chrobrego oraz bitwę pod Wizną.

Polska kolaboracja



Naszym powodem do dumy jest świadomość, że akurat w Polsce podczas II wojny światowej nie było żadnych władz kolaboracyjnych, żadnej formy współdziałania z okupantem. W dodatku w zasadzie jest to prawda. Jednak czytelniku wiesz już z pewnością, że zaraz pojawi się tu słowo "ale".

Ale to wszystko nie oznacza, że Polacy nie próbowali stworzyć takich kolaboracyjnych władz. Owszem, próbowali - i nie naszą jest zasługą, że do tego nie doszło i że nie mieliśmy własnego Quislinga, Petaina albo Nedicia. Było to zasługą Niemców.

Zacznijmy od grupy polityków i publicystów, którzy w lipcu 1940 roku, pod wrażeniem niedawnego upadku Francji pod ciosami Wehrmachtu, napisali apel do władz niemieckich. Proponowano w nim pogodzenie się okupowanych z okupantami, zaakceptowanie przez Polaków władzy III Rzeszy i stworzenie rządu kolaboracyjnego. Dokument ten, nazywany dziś Memorandum Lizbońskim, został za pośrednictwem poselstwa włoskiego w Lizbonie przekazany władzom w Berlinie. Poważnie przestudiowały one to pismo i prześwietliły osoby w nim wymienione, lecz ostatecznie nie wykazały chęci współpracy. Należy tu zauważyć, że nie ma jasności, czy wszystkie osoby uważane za autorów Memorandum Lizbońskiego rzeczywiście się z nim zgadzały, a nawet czy na pewno wiedziały o jego istnieniu. W każdym razie jednak najsłynniejszy z tej grupy Stanisław Cat Mackiewicz (na zdjęciu), chyba najwybitniejszy przedwojenny polski publicysta i dziennikarz, miesiąc wcześniej, jeszcze we Francji, próbował przekonać prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, aby rząd polski zerwał sojusze i podpisał separatystyczny pokój z III Rzeszą.

Między Polską a innymi podbitymi przez Wehrmacht krajami europejskimi - zwłaszcza jeśli nie liczyć wschodu kontynentu - istniała zasadnicza różnica. Niemcy nie mieli planów szybkiego wchłonięcia takich państw jak Belgia, Dania czy Serbia. Mogli sobie pozwolić na oddanie tam części władzy (z reguły niewielkiej części) miejscowym kolaborantom. W Polsce było inaczej, bo całą zachodnią część kraju po prostu wchłonęła III Rzesza, a resztę zajętych w 1939 roku ziem zamieniła w tymczasowy rezerwat dla Polaków i jeszcze bardziej tymczasowy rezerwat dla Żydów. Niemcy nie widzieli tu ani możliwości, ani potrzeby godzenia swoich planów z oczekiwaniami choćby najbardziej ugodowo nastawionej części ludności. W efekcie odrzucali próby porozumienia z jej strony. Taki los spotkał inicjatywy znanego przedwojennego germanofila Władysława Studnickiego oraz byłego premiera Leona Kozłowskiego.

Jeszcze gorzej kolaboracja skończyła się dla Andrzeja Świetlickiego, który stanął na czele Narodowej Organizacji Radykalnej, współpracującej z okupantem między innymi w prześladowaniu Żydów. Cieszyła się ona poparciem niemieckiej wojskowej administracji i wywiadu wojskowego. Ale gdy w kwietniu 1940 roku Hitler zakazał współpracy z organizacjami politycznymi w Polsce, Świetlicki z częścią współpracowników zostali w ramach niesławnej Akcji AB aresztowani, uwięzieni na Pawiaku, a następnie rozstrzelani w Puszczy Kampinoskiej. Hitlerowcy dobitnie pokazali, że ich zdaniem nie są im potrzebni polscy pomocnicy.

Sytuacja zaczęła się zmieniać w okolicach roku 1942. Pogarszające się wieści ze wszystkich frontów stopniowo przekonały Niemców i Austriaków (poza najbardziej twardogłowymi, takimi jak Hitler), że może jednak warto by było uzyskać pomoc ze strony licznego i istotnego narodu polskiego. A przynajmniej zapewnić sobie z jego strony coś w rodzaju rozejmu. Wtedy naziści zaczęli sondować możliwości dogadania się z Polakami i podzielenia się władzą w Generalnym Gubernatorstwie. Ale było już za późno. Liczne niemieckie zbrodnie wyleczyły naszych z pomysłów współpracy. Jak wcześniej wysunięta do porozumienia ręka części polskich polityków zawisła w powietrzu, tak później spotkało to wysuniętą do porozumienia rękę niemiecką.

No, nie tak zupełnie do końca. Bywali oficerowie polscy, którzy wciąż próbowali doprowadzić do jakieś formy zawieszenia broni albo nawet sojuszu z Hitlerem. Mniej więcej od połowy wojny takie zachowania budziły już jednak powszechną wrogość żołnierzy AK oraz polityków na emigracji. Odczuł to w drastyczny sposób między innymi Stefan Witkowski, szef supertajnej organizacji wywiadowczej Muszkieterzy. Była ona tak głęboko zakonspirowana i przy tym niezależna od Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej, że dziś niewiele o niej wiadomo. Wygląda jednak na to, że jej zwierzchnicy próbowali porozumieć się z Niemcami i przygotować ułożenie wzajemnych stosunków Polski z hitlerowcami. Nic bliżej nie wiadomo o tych próbach (choć są potwierdzone przez kontrwywiad Związku Walki Zbrojnej) poza tym, że nie przyniosły one efektów.

Chociaż nie, jeden efekt był. Stefan Witkowski po odmowie ujawnienia swoich agentów oficerom Armii Krajowej został pozbawiony dowództwa nad Muszkieterami, a wkrótce później skazany przez Wojskowy Sąd Specjalny na karę śmierci za swój sprzeciw oraz za współpracę z Gestapo i niemieckim wywiadem wojskowym. Witkowski zginął zastrzelony przez akowskie komando egzekutorów 18 września 1942 roku. Nawiasem mówiąc, jeden z członków tej grupy egzekucyjnej sam potem stał się celem zamachu ze strony polskich narodowców, z którymi Witkowski miał mocne związki.

Należy jeszcze wspomnieć o czysto militarnej współpracy Polaków z machiną wojskową III Rzeszy. Wyróżniają się tu takie oddziały, jak Bataliony Śmierci Strzelców Kresowych, zwalczające władzę sowiecką w 1940 i 1941 roku, Brygada Świętokrzyska, której co radykalniejsi żołnierze wprost kolaborowali z SS i Gestapo, oraz 202. Batalion Schutzmannschaft, czyli zmilitaryzowany oddział polskich policjantów, którzy przez pewien czas podlegali nawet słynnemu - a raczej niesławnemu - Oskarowi Dirlewangerowi. Z kolei góralska organizacja kolaboracyjna Goralenvolk gorąco popierała stworzenie oddziału SS, nazwanego Goralische Freiwilligen Waffen SS Legion. Do obozu szkoleniowego trafiło wtedy kilkuset ochotników, ale liczne dezercje - zwłaszcza po odkryciu, że służą tam także żołnierze ukraińscy - zredukowały ich ilość do zaledwie kilku lub kilkunastu.

Oczywiście można powiedzieć, że czym innym jest grupa czy nawet grupy polityków albo działaczy społecznych, a czym innym jest cały naród. I że nasz naród pozostał nieuległy, utrzymując wrogość wobec podstępnych najeźdźców od początku do końca. Z tym że w innych krajach, w których jednak dochodziło do utworzenia kolaboracyjnych władz, też z reguły nie cieszyły się one powszechnym narodowym poparciem. W Norwegii, będącej z powodu Vidkuna Quislinga sztandarowym przykładem w takich przypadkach, partia kolaboracyjna Nasjonal Samling miała mizerne poparcie, a Norwegowie uznawali ją tylko dlatego, że dawała namiastkę spełniającej swe obowiązki lokalnej władzy. Gdyby w Polsce naziści pozwolili Świetlickiemu albo Studnickiemu stworzyć taki rząd, bez wątpienia mnóstwo Polaków też by mu się podporządkowało jako namiastce polskiej władzy.

Wielki król Chrobry



W rankingach naszych największych i najlepszych władców w czubie stawki zawsze można znaleźć Bolesława Chrobrego, pierwszego polskiego króla. Ale w czym on tak rzeczywiście był najlepszy?

Owszem, zwykle wojował pomyślnie i rzadko doznawał porażek. Skutecznie stawiał czoła najazdom sił wschodniej części Cesarstwa, a do tego podbił Czechy, Morawy, Miśnię, pogranicze z Rusią i dzisiejszą Słowację. Imponująca lista. Choć niemal wszystkie te tereny (plus jeszcze Pomorze) utracił jeszcze za swojego panowania.

No dobrze, a jakim był władcą poza polem bitwy? Otóż wydaje się, że mocno nieprzyjemnym. W polityce był wyjątkowo kłamliwy i zdradliwy. Bez oporów łamał podpisane przez siebie pakty i traktaty, jak ten z Merserburga w 1013 roku. Jego trzecia żona Emnilda, z którą był żonaty najdłużej, podobno starała się hamować jego okrucieństwo, ale wcześnie (w 1016 lub 1017 roku) umarła. Na oddzielną wzmiankę zasługuje potraktowanie jego kuzyna i imiennika, Bolesława III Rudego, księcia czeskiego. Początkowo Chrobry go wspierał, ale gdy uznał, że nie będzie on już mu użyteczny, zaprosił go do siebie i łamiąc święte prawo gościnności, uwięził. Następnie pozbawił go oczu i odebrał jego ziemie. Tak właśnie monarchia piastowska weszła w posiadanie Czech i Moraw - na krótko, gdyż w miejscowej ludności szybko rozpaliła się nienawiść do Chrobrego i jego ludzi. Dlatego już kilkanaście miesięcy później część z nich zabili, a resztę wraz z naszym bohaterem zmusili do ucieczki na północ.

Innym czynem Bolesława Chrobrego, zapamiętanym mu przez potomnych, było potraktowanie ruskiej księżniczki Przedsławy. Opisy w kronikach są niejednoznaczne, gdyż obłożone średniowieczną moralnością, ale wygląda na to, że nasz król Przedsławę publicznie zgwałcił. Notabene dzięki wojnie, która doprowadziła do zdobycia Kijowa, wiemy, że Chrobry prawdopodobnie był grubasem.

Historycy obecnie uważają dość zgodnie, że ówczesne państwo Chrobrego opierało się na handlu niewolnikami. Utrzymanie silnej armii kosztowało krocie - a takiej armii władca potrzebował w swoich niezliczonych wojnach. Kraj był biedny i słabo rozwinięty, więc brakujące środki zdobywano w najazdach na krainy ościenne. Zdobyte łupy rozdzielano między wojowników i władzę, a licznych niewolników sprzedawano, najczęściej do arabskich kalifatów. Tak było między innymi w roku 1002, 1003 albo w 1007.

Taki system mógł się utrzymywać , dopóki armie Piastów nękały inne ludy i dopóki armie te wygrywały. Gdy za panowania syna i następcy Chrobrego - czyli Mieszka II - okres prosperity się skończył, państwo zapadło się po prostu pod własnym ciężarem. Tym bardziej zresztą, że wśród jego mieszkańców pogłębiała się wrogość wobec monarchii piastowskiej. Byli oni gnębieni wysokimi podatkami na utrzymanie księcia, jego dworu, armii i Kościoła, a do tego brutalnie i bezwzględnie zmuszani do porzucania wiary ojców i przechodzenia na chrześcijaństwo. Państwo Bolesława Chrobrego było kolosem na glinianych nogach i wkrótce po jego śmierci upadło praktycznie samo z siebie. Najazdy krajów ościennych, wrogo nastawionych wskutek wcześniejszych agresji Chrobrego, dopełniły dzieła zniszczenia. Kto wie, czy państwo w ogóle by się odrodziło, gdyby nie militarna i polityczna pomoc ze strony Niemiec.

Pogromy



Kolejna nazwa, która się prawie wszystkim Polakom kojarzy: Jedwabne. Jedni uważają to miasteczko za miejsce zbrodni wykonanej przez Polaków na Żydach. Inni za symbol manipulacji czy wręcz kłamstwa. Ale jedni i drudzy z reguły są pewni, że był tylko jeden taki pogrom, że było tylko jedno Jedwabne. Ale niestety.

Latem 1941 roku doszło do całej serii zbrodni na żydowskich sąsiadach, niemal wszystkie nieprzypadkowo na pograniczu Podlasia z Mazowszem, w stosunkowo wąskim pasie od Kolna na zachodzie po Jasionówkę na wschodzie. Różny był w nich udział Niemców - od dużego w Jedwabnem do zerowego jak w Szczuczynie. Różna liczba ofiar i metody mordowania. Wspólne było zaś zabicie okolicznych żydowskich mężczyzn, kobiet i dzieci polskimi rękami przy milczącym poparciu miejscowych proboszczów oraz rozkradzenie majątku pomordowanych.

Jedwabne stało się symbolem całej tej krwawej serii i to tak mocno, że większość z nas nie zna żadnych innych miejscowości, w których dochodziło do podobnych wypadków. A nadaje się do roli takiego symbolu naprawdę słabo. Ani nie był to pierwszy mord, bo tu niechlubna palma pierwszeństwa należy się Radziwiłowowi. Ani nie najgorszy pod względem liczby zabitych, bo tu dystansuje go choćby Szczuczyn. W dodatku przypadek Jedwabnego jest na tle pozostałych wyjątkowo niejasny - zwłaszcza niewiele udało się ustalić w sprawie zakresu udziału Niemców.

A dlaczego zatem znamy Jedwabne, a nie Wąsosz, Suchowolę, Rajgród albo wyjątkowo odrażające zbrodnie w Skajach? Stało się to, bo właśnie ten przypadek nagłośniono jako pierwszy. Polsko-żydowsko-amerykański historyk Jan Tomasz Gross natrafił na relacje świadków zbrodni w Jedwabnem (łącznie było to co najmniej 8 Żydów i 12 Polaków) i w 2000 roku wydał poświęconą temu książkę, która narobiła ostrego zamieszania. Przypadki pozostałych pogromów wypłynęły znacznie później i z tego powodu nie zostały podobnie nagłośnione.

Widać wyraźną analogię z Katyniem. Chyba każdy dorosły Polak zna tę nazwę i wie, z czym się ona wiąże. Ale ciężko by było znaleźć takiego, kto z pamięci wymieni pozostałe miejsca masowych zbrodni na Polakach w ZSRR. A przecież w Charkowie, Kijowie albo w Miednoje także zginęło mnóstwo naszych oficerów i urzędników - w tym ostatnim miejscu było ich więcej niż w Katyniu. Jednak znamy tylko Katyń, bo tamtejsze groby zostały odkryte przez Niemców jeszcze podczas wojny i doprowadziły do poważnych kryzysów politycznych.

40-1



7 września 1939 roku oddziały niemieckiej 3. Armii, nacierając z Prus Wschodnich, dotarły do linii Narwi pod Łomżą i rozpoczęły szturmowanie dawnych, jeszcze rosyjskich umocnień wokół wsi Piątnica. Ataki nie przyniosły sukcesu ani tego dnia, ani następnego, ani też przez dwa kolejne. Ale jeszcze 7 września w niemieckim dowództwie podjęto decyzję, że jeśli do końca dnia nie uda się wywalczyć przebicia, to walcząca tam 10. Dywizja Pancerna ma się skierować na wschód i poszukać innej drogi ku Warszawie. Na wschodzie leżała Wizna i tam narodziła się legenda.

Legenda ta stopniowo obrastała nowymi znaczeniami, liczbami i informacjami. W miarę upływu lat stawała się coraz bardziej imponująca, coraz bardziej bohaterska i coraz trudniejsza do uwierzenia - a jednocześnie coraz milsza naszym polskim sercom. Rosła jak śnieżna kula, toczona przy lepieniu bałwana. W końcu usłyszeli o niej muzycy szwedzkiej grupy Sabaton, najwyraźniej wierząc w nią bez zastrzeżeń i na jej podstawie pisząc piosenkę pod tytułem "40:1". Zgodnie z ustaloną wersją, która głosiła, że pod Wizną około 700 naszych żołnierzy zmagało się z kilkudziesięcioma tysiącami Niemców (najbardziej hurrapatriotyczne szacunki mówiły nawet o 50 tysiącach).

Krótko mówiąc, legenda bitwy pod Wizną opowiada nam wizję kilkudniowych zaciętych zmagań - w porywach trwających nawet tydzień - w których gigantyczne oddziały niemieckie, kosztem olbrzymich strat i dużej ilości czasu, przebiły się przez polskie linie obronne. I jak przy tym prawie wszyscy polscy żołnierze zginęli, do końca broniąc powierzonych im pozycji. Sprawiło to, że bitwa pod Wizną, niemal całkowicie nieznana do lat sześćdziesiątych, urosła do rangi jednej z najsłynniejszych bitew Kampanii Wrześniowej i doczekała się określenia "polskie Termopile". Czyli zrównania z najbardziej legendarną bitwą starożytnej Grecji, symbolem bohaterstwa.

W końcu jednak zaczęto zaglądać do zapomnianych archiwów armii niemieckiej i polskich władz emigracyjnych w Londynie oraz porównywać relacje weteranów. Okazało się, że Niemcy doliczyli się u siebie w tej bitwie raptem 9 zabitych i kilkudziesięciu rannych - jakieś 20 razy mniej niż w najkrwawszej dla nich bitwie w tej części Polski (pod Andrzejewem), o której rzecz jasna, w odróżnieniu od Wizny, mało kto słyszał. Straty żołnierzy polskich wyniosły kilkunastu zabitych i niecałą setkę jeńców. Co stało się z resztą? Odpowiedź sugeruje powołanie w twierdzy Osowiec (skąd przyszedł oddział kapitana Raginisa) sądu polowego dla dezerterów z bitwy pod Wizną, i to już wieczorem pierwszego dnia jej trwania. Wbrew legendzie twierdzącej, że prawie wszyscy zginęli (identycznie było na Westerplatte), duża część obrońców - może nawet zdecydowana większość - opuściła swoje pozycje i hmm... opuściła pole bitwy w jej trakcie. Choć należy pamiętać, że wielu z nich było poborowymi z rezerwy, a ich schrony bojowe często nie były wykończone.

Istnieje wiele różnych wersji okoliczności śmierci dowodzącego tam słynnego kapitana Raginisa. Ta oficjalna, czyli rozerwanie się granatem, aby nie pójść do niewoli, wcale nie musi być prawdziwa. Wśród tych wersji jedna zasługuje na specjalną uwagę. Pochodzi ona od niektórych weteranów bitwy i lokalnych mieszkańców i mówi, że Raginis został zastrzelony przez własnych żołnierzy, bo nie chciał dać zezwolenia na kapitulację.

7 września 1939 roku do Wizny dotarł czołowy oddział niemiecki. Ponieważ most na Narwi wysadzono mu tuż przed nosem, a broniący się po drugiej stronie rzeki Polacy byli znacznie liczniejsi, oddział ten (szkolny dywizjon rozpoznawczy) schował się i czekał na nadejście kolejnych jednostek. Trochę to trwało, gdyż do przejazdu nadawały się tam Niemcom tylko dwie kiepskie drogi - z Łomży i z Jedwabnego - i obie były beznadziejnie zatkane. Korek stworzony przez pojazdy Wehrmachtu, kończąc się pod Wizną, zaczynał się jeszcze za granicą Prus Wschodnich, to jest jakieś 60 kilometrów dalej. Tym niemniej nazajutrz, czyli 8 września, stosunek sił pod Wizną uległ wyrównaniu, a kolejne niemieckie wzmocnienia były w drodze. Wówczas zaczęły się przygotowania do bitwy. Odezwała się artyleria agresorów i niestety wystarczyło to, aby wypłoszyć obsadę wysuniętego schronu bojowego, choć nie został on ani razu trafiony i nikt w nim nie zginął. Dzięki temu Niemcy mogli zająć się budową mostu pontonowego, aby przekroczyć Narew. I tu objawił się ich największy problem.

Most okazał się o jakieś 7 metrów za krótki. Na drugą stronę mogła się przeprawić piechota, ale nie artyleria albo czołgi. Mocno spowolniło to natarcie. Większość sił musiała pozostać na prawym brzegu rzeki. Ale wystarczyła im ta drobna część, która przedostała się na lewy brzeg. Nie czekali na 3. Dywizję Pancerną albo 20. Dywizję Zmotoryzowaną, które zwyczajowo wliczane są w liczbę 40 czy 50 tysięcy żołnierzy, rzekomo walczących z polską obroną, bo wobec korków na tyłach, bitwa by musiała wtedy potrwać co najmniej dwa razy dłużej. Zresztą możliwości rozwinięcia takiej masy ludzi na polu tej bitwy były czysto iluzoryczne. Główne pozycje polskie były oparte o wzgórze górujące nad Bagnem Wizna, przez które przebiegała pojedyncza droga na grobli. Nikt kto widział ten teren na własne oczy i zachowywał zdrowy rozsądek nie mógłby uwierzyć w oficjalną liczbę kilkudziesięciu tysięcy Niemców z setkami czołgów i innych pojazdów, mających się tam podobno pomieścić w zmaganiach z ludźmi kapitana Raginisa.

Bitwa zakończyła się 10 września upadkiem pozycji na Górze Strękowej, gdzie w ten czy w inny sposób życie zakończył polski dowódca. Wojska generała Guderiana pomknęły na południe, przecinając jak nóż terytorium naszego państwa. Ale w miarę upływu lat tamte zmagania coraz częściej prezentowano u nas w typowy dla Polaków sposób "zwycięskiej klęski" - to jest bitwy, która zakończyła się katastrofą, ale z której mamy czuć się dumni. W nieuchronny sposób doprowadziło to do stopniowego powiększania liczby walczących wrogów, zmniejszenia stanu uzbrojenia żołnierzy polskich i wydłużania czasu trwania obrony.

Ludzie przyzwyczaili się do tego mitu i czerpali z niego dumę oraz satysfakcję. Kiedy około 20 lat temu prawda zaczęła wychodzić na wierzch, mało kto zechciał wziąć ją pod uwagę. Nawet historykom nie było śpieszno do zrewidowania powszechnie przyjętych opowieści. Po zapoznaniu się z informacjami z różnych archiwów odpowiadali, że poprzednie wersje przebiegu bitwy pod Wizną owszem, były nieprawdziwe, ale mit tej bitwy pozostanie i pozostać powinien. Albo że nasi żołnierze rzeczywiście szybko uciekli, ale i tak byli bohaterami. Mity może są fałszywe, ale jednocześnie potrzebne.

W poprzednim odcinku m.in. "Cud nad Wisłą" i jałtańska zdrada

64

Oglądany: 51260x | Komentarzy: 174 | Okejek: 332 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

29.03

28.03

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało