Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Zrozumieć filozofa, czyli tęgie łby nieco przystępniej: de Spinoza

12 400  
65   11  
WIERZYĆ. Być absolutnie PEWNYM. Bezgranicznie UFAĆ własnym PRZEKONANIOM. Nie mieć ŻADNYCH WAHAŃ co do wyznawanego systemu postrzegania świata… - brzmi głupio, ale czy nie zdarzyło się Wam zazdrościć komuś wiary w jakieś konkretne przekonania?

Wiara wierze nierówna, jasna sprawa, ale nie chodzi o zwykłe papuzie powtarzanie formułek, bezmyślną obronę poglądów, zacietrzewianie się lub atakowanie innych poglądów, nie mogąc znaleźć argumentów do obrony własnych. Nie, takie działanie charakteryzuje raczej ukrytą (podświadomą?) niewiarę, a najpewniej na tyle skromne zrozumienie zagadnienia, że nie jest się w stanie należycie go bronić. Bo jak rozumnie bronić czegoś, czego się do końca nie rozumie?

Pomińmy jednak te imitacje pewności. Wydaje się, że aby być należycie zdolnym do bezgranicznej wiary w „coś”, najpierw trzeba to „coś” poznać w sposób jak najbardziej kompletny - od strony plusów, jak i minusów. Nie ma także co liczyć na doskonałość jakiegokolwiek poglądu - akceptacja pewnych niedoskonałości jest zatem naturalna. To, że w innych poglądach mogą pojawiać się niekiedy „większe” racje, też jest rzeczą oczywistą. Ale nawet kierowanie się tymi zasadami nie wystarcza jeszcze do tego, by zdobyć sobie szacunek osób inaczej myślących. Po zdobyciu wiedzy oraz akceptacji niedoskonałości musi pojawić się tolerancja (rozumiana nieco po dawnemu, jako wyrozumiałość), wówczas w dyskusji nie góruje wzajemne atakowanie się, ale wymiana poglądów, tylko niekiedy przybierająca postać obrony własnego zdania (lecz nie ataku!).

W dużej mierze Baruch Spinoza* był taką właśnie osobą, która imponowała ogromną wiarą we własne przekonania, a jednocześnie nie brakowało mu wyrozumiałości dla innych. Zresztą sam doskonale wiedział, co to nietolerancja, bowiem za swe przekonania nie tylko go wyśmiewano, ale i wykluczano, najpierw z gminy żydowskiej, aż wreszcie z życia publicznego w ogóle, i stał się samotnikiem, poświęcając całe swoje życie wiedzy.

Pamiętacie może jeszcze wybory prezydenckie sprzed roku? Wówczas przez kilka dni TVP grillowało Trzaskowskiego za jego fascynację poglądami Spinozy, m.in. pojawił się pasek: Trzaskowski przeciwko katolikom, a w materiale oczywiście przywołano żydowskość tego filozofa, który jednak zmienił wiarę na chrześcijańską po tym, kiedy współwyznawcy go wyklęli. Przywołałem to tylko dlatego, by pokazać jak myśliciele żyjący w odległych czasach są nadal bardzo „na czasie”. Natomiast odchodząc raźnym krokiem od polityki - Kora Jackowska, wraz z mężem Kamilem Sipowiczem, również nie kryli swojego zafascynowania naszym dzisiejszym bohaterem.

Ale wracajmy czym prędzej do skrzypiącej furtki strzegącej dostępu do skromnej posiadłości Benedykta de Spinozy.

Niepewnym krokiem zbliżam się do zszarzałych drzwi domostwa. Gdy jestem tuż przed progiem, nagle zza moich pleców dobywa się przeraźliwy skowyt i jeszcze bardziej niemiły trzask! W tym samym momencie moja dusza porzuca ze strachu ciało i fika rozszalała, gotowa puścić się w świat, lecz zaraz się uspokaja, to tylko nienaoliwiona furtka narobiła rabanu, pchnięta silniejszym podmuchem wiatru. Już uspokojony, odwracam się do drzwi, a w nich stoi ogromny człowiek, który z wyrzutem pyta:

Benedykt: Czego pan tu szuka?

Ja: Nazywam się CYC…

B: Bez nazwisk! [Spinoza unikał rozgłosu i tylko jedno jego dzieło ukazało się pod jego nazwiskiem. - przyp. aut.] - Gospodarz rozejrzał się podejrzliwie dokoła. - Czy pan to ten pan, który miał przybyć na naukę?

J: Tak, jestem tym panem.

B: Proszę wejść i od razu zapomnieć, że pan tu kiedykolwiek wchodził.

J: Oczywiście, nigdy mnie tu nie było, nawet teraz mnie nie ma. - Uśmiechnąłem się. - A nawet jeśli trochę jestem, to tylko przez przypadek.

B: Pan sobie żarty stroi! - Nauczyciel zmrużył oczy, próbując dostrzec mnie w mroku panującym wewnątrz. - Nie ma czegoś takiego jak przypadek, szanowny panie.

J: Ach tak? - zaciekawiłem się.

B: Tak. Powiem nawet więcej: nie tylko przypadku w świecie nie ma, ale i celu nie może być. Cała przyroda jest mechanizmem, a człowiek - jego czyny i dzieła, całe społeczeństwo, państwa, cała kultura - to wszystko to tylko konieczny wytwór mechanicznie rozwijającej się przyrody.

J: Mechanicznie rozwijającej się przyrody… - powtórzyłem w zamyśleniu. - Rozwijającej się ku czemu? Do jakiego celu dąży?

B: Powiedziałem już, że przyroda/świat nie ma ustroju celowego, istnieje jedynie po to, żeby się rozwijać. To jest taki cel, który tak naprawdę nie jest celem, ale wieczną drogą. Zresztą zupełnie jak przypadek, który jest tylko pozorem przypadkowości, bowiem każde takie zdarzenie to konieczność, której nie jesteśmy w stanie jako ludzie przewidzieć, bo nasz umysł nie jest w stanie poznać wszystkich praw i planów tego ogromnego mechanizmu.

J: Kto w takim razie sprawuje pieczę nad tym mechanizmem? Bóg? Bóg, który prowadziłby nas donikąd? Po co?

B: Szanowny panie, ten cały mechanizm, przyroda, natura czy świat - obojętnie jak nazwać - to właśnie Bóg! On jest w każdej części przyrody, jest determinantem całego naszego istnienia, tak świata realnego, jak i ideowego (myślowego). Wszechświat nie może istnieć poza Bogiem, lecz tylko w Bogu. Bóg, czyli przyroda - dwie nazwy jednej rzeczy! Ta substancja boska jest stworzycielem, ale również istotą podtrzymującą wszelkie istnienie.

J: W takim razie jestem Bogiem? - Ucieszyłem się. - Przecież też należę do tego mechanizmu, więc mam w sobie boską cząstkę!

B: Pan sobie nadal kpi. Jako część przyrody jesteśmy niczym, zagubionym elementem tylko. Dopiero w ujęciu całości mechanizmu natury możemy mówić o sobie jako o stworzeniach boskich. Część nigdy nie będzie większa ani ważniejsza od całości.

J: Już wiem, dlaczego Żydzi pana wyklęli, a pana dzieła będą na indeksie aż do XX w. [Zgodne z faktami - przyp. aut.]

B: No tak. Zaprzeczenie Boga jako bytu osobowego, negacja celu (zbawienia), wykluczenie czynników nadprzyrodzonych, degradacja człowieka… ale… wie pan co? Nikogo nie zmuszam do przyjęcia moich argumentów, jedynie pragnę, by nie zakazywano mi trwać przy swoim, choćby samemu.

J: Nie przeszkadza panu to, że jest pan wyśmiewany, brany za dziwaka i praktycznie wyrzucony na margines społeczeństwa?

B: Najwyraźniej takim właśnie trybikiem w całej tej mechanice musiałem być, jeśli taki jestem. To jest właśnie to. Uważamy coś za przypadek czy nasz wybór, kiedy tak naprawdę jest to tylko czystą koniecznością: wybraliśmy tak, jak musieliśmy; nawet najdziwniejszy przypadek był powinnością rzeczywistości. A dla mnie najważniejszą rzeczą jest wiedza i ciągłe pogłębianie jej.

J: Jednak odrzucił pan propozycję objęcia katedry do Uniwersytetu Heidelberskiego, a przecież mogłoby panu pomóc to zajęcie w rozwoju. [Zgodne z faktami - przyp. aut.]

B: Kosztem zależności, skrępowania poglądów i uległości - dziękuję bardzo! [Uczelnie w tamtych czasach nie cieszyły się zbytnim poważaniem u wolnomyślicieli, raczej widziano w nich próżność i jałowość myśli niż szansę na rozwój - przyp. aut.]

J: No, ale jednak ludzie się śmieją…

B: Ludzie niesłusznie śmieją się z czyichś namiętności lub nawet potępiają je, zamiast spróbować zrozumieć. Wolność, wg mnie, to życie zgodne z własną naturą.

J: Wygląda pan na osobę zadowoloną z własnego losu… Lecz trudno jest mi uwierzyć, że droga do szczęścia jest taka prosta. Bo gdyby szczęście było pod ręką i gdyby można je było znaleźć bez wielkiego trudu, jak mogłoby dojść do tego, iż niemal wszyscy je zaniedbują?

B: Wszystko co wzniosłe, jest równie trudne, jak rzadkie - odpowiedział tajemniczo. - Nawet gdybyśmy mieli przed oczyma rzecz (materialną lub nie, obojętne), o której byśmy wiedzieli, iż da nam szczęście, trudno by nam przyszło w to uwierzyć. Natomiast jeśli widzimy, że owo domniemane szczęście jest nieco dalej i nie do końca wiadomo, czy to na pewno jest to szczęście, którego pragniemy - idziemy ku temu złudzeniu, bo lubimy tajemniczość i niewiedzę. A najczęściej tę rzadką wzniosłość mamy tuż przed oczyma, w co przecież trudno uwierzyć, prawda?

J: Romantyczna dusza z pana… [Prawdziwy boom na filozofię Spinozy przypadł w epoce romantyzmu, zwłaszcza jego ujęcie panteizmu - przyp. aut.]

B: Być może. Wyznaję zasadę, że poznanie realnego świata i samego siebie to właściwa droga do rozumności i temu właśnie poświęciłem życie. Bo przecież człowiek nie jest rozumny z urodzenia. Jako zwierzę społeczne jest raczej ogłupiały i zdany na pospolite, masowe wyobrażenia na temat dobra i zła. A przecież niemal wszystko, co pospolite, to sztywne, abstrakcyjne i wydumane. Pojęcia dobra i zła należy samemu wypracować poprzez doświadczenie.

J: Zgadza się, a co pan sądzi o…

B: O! Właśnie! - Nauczyciel wybuchł nieoczekiwanym entuzjazmem. - Co za genialny pomysł wpadł mi do głowy! Cóż za wspaniałości wynikły w trakcie naszej rozmowy! [Legenda głosi, iż Spinoza podczas jednej z lekcji, jakiej udzielał swemu uczniowi, o zasadach matematycznych Kartezjusza, wpadł na genialny pomysł matematycznego wywiedzenia filozoficznych prawd. Ponoć to wtedy dopiero na poważnie zajął się filozofią. Fakt trudny do potwierdzenia, ale wszelkie źródła to powtarzają - przyp. aut.]

J: A co z moimi lekcjami?!

B: Pan pozwoli, ale musi pan już sobie pójść! Muszę zabrać się do najnowszego dzieła!

Sekundę potem znalazłem się za drzwiami, które niemal rozleciały się po energicznym trzaśnięciu nimi przez zdziczałego gospodarza. Zaczął z wolna siąpić deszcz, a ja nie wiedziałem, co mam ze sobą począć. Nawet dziurawego parasola nie miałem przy sobie! Wyszedłem poza Spinozową posesję, po raz ostatni rozdzierając powietrze zgrzytnięciem furtki. Szaro-bury świat, jaki napotkałem po wyjściu od nauczyciela, nie napawał optymizmem. Wtem słyszę jakieś kroki, które stają się coraz wyraźniejsze. Odwracam się w lewą stronę, a to sam John Locke zmierza ku mnie, dzierżąc w dłoni wielki, chiński parasol. Chwilę potem Angol przystanął, skinął głową i dał znać, bym wskoczył pod jego „słońcoschron”, jak niestosownie do warunków można by nazwać ten przyrząd, wcale jeszcze nie tak rozpowszechniony w owych dalekich wiekach.

Może faktycznie nie ma przypadku na tym świecie, a Locke szedł tędy akurat po to, bym nie zmókł? Hmmm...

*Baruch/Benedykt de Spinoza (1632-1677) - niderlandzki filozof, przez historię oceniony jako intelektualne monstrum. Za życia potępiany przez niemal wszystkich, od doby romantyzmu uwielbiany, czczony wręcz, przez wiele wybitnych postaci. Skryty, skromny, żyjący na marginesie ówczesnego życia; prawdziwy samotnik z wyboru przez swą bezkompromisowość i niepokorność. Z zawodu… szlifierz soczewek optycznych.

**Zazwyczaj polecam dzieła omawianych filozofów, lecz do książek Spinozy podchodzić należy jedynie wtedy, kiedy ma się ciągoty do masochizmu. Jego pisma są ciężkie, trudne też, ale mnie najbardziej przytłaczała ta ciężkość. Trudno też utrzymać koncentrację, bo gdy ktoś wałkuje dane zagadnienie przez 50 stron - OK, wyjaśni, lecz wprost proporcjonalnie zanudzi… Nieco łatwiej jest czytając najpierw Pisma wczesne, ale bez odpowiedniego przygotowania i tak będzie to katorgą. I nie jest to wina złych tłumaczeń, to opinia raczej powszechna.

***Przedstawiłem Spinozę jako takiego trochę dziwaka (jak był postrzegany przez innych), ale też starałem się oddać jego pozytywny i miły charakter, który wybrzmiewał przy bliższym poznaniu, przynajmniej wg relacji jego nielicznych przyjaciół, którzy jednomyślnie oceniali go jako człowieka opanowanego, pogodnego, bezinteresownego i o łagodnym usposobieniu.

Źródła:
  1. Pisma wczesne - Benedykt de Spinoza, Wyd. Naukowe PWN.
  2. Etyka - Benedykt de Spinoza, Wyd. Naukowe PWN.
  3. Historia filozofii, Tom II - Władysław Tatarkiewicz, Wyd. Naukowe PWN.
PS Dzięki za miłe słowa i zmotywowanie mnie do dalszego pisania! ;)

W poprzednim odcinku: de Montaigne

9

Oglądany: 12400x | Komentarzy: 11 | Okejek: 65 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

28.03

27.03

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało