Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

W tych filmach SF twórcy bardzo mocno minęli się z nauką

83 924  
329   111  
Wydane setki milionów dolarów, scenariusz napisany przez najwybitniejszych specjalistów, zatrudnieni aktorzy z hollywoodzkiej czołówki, do tego tona CGI, plany zdjęciowe pochłaniające lwią część budżetu, fajerwerki, kaskaderzy, orkiestra symfoniczna brzdąkająca w tle. A potem siedzisz sobie w kinie, zajadasz popcorn i myślisz sobie: „Hej, co to za brednie?”. Cóż, filmy mają przede wszystkim dostarczać widzom rozrywki, a niezgodność z rzeczywistością i naukowo zbadanymi faktami jest taką, powiedzmy, „drogą na skróty”.

#1. „Wodny świat” - nie za dużo tej wody?

Nakręcona w 1995 roku produkcja z Kevinem Costnerem zawsze wymieniana jest przy okazji poruszania tematyki paździerzowych filmów, które odniosły komercyjną klapę. Trochę szkoda, bo „Wodny świat” wcale nie jest taki zły, jakby mogło się wydawać. Natomiast faktem jest, że nakręcenie tego mokrego koszmaru kosztowało aż 175 milionów dolarów! Dziwne, że w budżecie nie znalazło się parę groszy dla kogoś, kto mógłby nieco bardziej naukowym okiem spojrzeć na scenariusz. W rzeczywistości bowiem, po roztopieniu się polarnych pokryw lodowych, poziom oceanicznych wód wzrósłby o 60 metrów. To bardzo dużo, ale w dalszym ciągu nie wystarczająco, aby zatopić cały świat!


#2. „Jurajski Park” - DNA sprzed 80 milionów lat? Wolne żarty!

To proste jak muzyka ABBY – bierzesz pan DNA diplodoka pobrane z krwi komara zatopionego w bursztynie, łączysz to pan z łańcuchem genetycznym żaby czy innego tam kumaka, trzask-prask i masz pan dinozaura. Banał. Cóż, gdyby sprawa była tak łatwa, to dziś pewnie ujeżdżalibyśmy welociraptory. Chyba najbardziej trudną do ominięcia przeszkodą jest znalezienie dobrze zachowanego DNA zwierzęcia, które chodziło po Ziemi kilkadziesiąt milionów lat temu.



„Okres ważności kwasu deoksyrybonukleinowego” to ok. 521 tysięcy lat. Nawet gdyby przechowywać jego próbkę w idealnych warunkach, to już po 1,5 milionie lat łańcuch będzie tak uszkodzony, że niewiele da się z niego odczytać, a po 6,8 miliona lat nic z niego nie zostanie. Biorąc pod uwagę to, że np. brachiozaur, którego filmowym naukowcom udało się „wyprodukować”, żył jakieś 153 miliony lat temu, to raczej ewidentnie kogoś za bardzo poniosła wyobraźnia…

#3. „Prometeusz” - pół miliarda mil to mały spacerek

Mimo że wielu fanów serii o najbardziej parchatym z filmowych kosmitów wiesza na „Prometeuszu” psy, to osobiście lubię tę produkcję za klimat i odważne podejście do tworzenia mitologii wokół czegoś, co swój początek miało w dość kameralnym spektaklu SF, którego akcja toczyła się głównie wewnątrz stosunkowo niewielkiego statku kosmicznego. Niestety dzieło Ridleya Scotta nie jest pozbawione błędów – sporo tu nielogiczności i fabularnych luk. Najbardziej jednak w ucho kole fragment, w którym grana przez Charlize Theron postać mówi o tym, że przebyła pół miliarda mil, aby dotrzeć do księżyca planety znajdującej się gdzieś daleko za granicami naszego Układu Słonecznego. Gdyby ekspedycja faktycznie odbyła tak długą podróż, to znajdowałaby się gdzieś w okolicach… Jowisza! Czyli tuż obok, dosłownie rzut kamieniem od Ziemi.



#4. „Pamięć absolutna” - dekompresja nigdy nie była tak piękna

Od tego filmu nie należy oczekiwać nic poza świetną zabawą, brutalnością wywindowaną do granic absurdu oraz wszelką maścią cielesnych degeneracji. Za kamerą „Pamięci absolutnej” stanął przecież Paul Verhoeven, facet, który nieco wcześniej zrobił z policjanta siekankę z buraków, aby potem ożywić biedaka i przemienić go w blaszanego superglinę. Tutaj reżyser poszedł jeszcze dalej – mamy kobietę z trzema cyckami, całą masę dość szpetnych mutantów, eksplodujące głowy oraz właśnie tę scenę, w której dwóch przedstawicieli ludzkiego gatunku musi zmierzyć się z niegościnnym klimatem Marsa. Według Paula osoba, która będzie miała pecha znaleźć się bez skafandra na powierzchni tej planety, gwałtownie spuchnie, oczy wyjdą jej z orbit, a język pokryje się plątaniną grubych żył.



Wygląda to pysznie, fakt – ale z rzeczywistością nie ma zbyt wiele wspólnego. Najbardziej nieładnym aspektem takiej śmierci prawdopodobnie byłyby odmrożenia szczególnie widoczne w okolicy powiek i ust. Po 15 sekundach człowiek taki straciłby przytomność na skutek gwałtownego usunięcia tlenu z krwi, a niedługo potem nastąpiłby zgon.

#5. „Matrix” - człowiek byłby bardzo słabą baterią

W genialnym filmie w reżyserii (wówczas jeszcze) braci Wachowskich dostajemy potężny cios w twarz, kiedy dowiadujemy się, że nasze życie to tak naprawdę wygenerowany przez maszyny sen - taka nędzna projekcja udająca rzeczywistość. Natomiast my sami zamknięci jesteśmy w specjalnych kokonach i służymy naszym oprawcom za źródło energii. Idea ta wydaje się bardzo przewrotna i dość efektowna z filozoficznego punktu widzenia, szczególnie po wypaleniu kilku mocniejszych skrętów.


Wystarczy jednak zastanowić się, aby dojść do wniosku, że człowiek byłby bardzo marną baterią. Przecież oddajemy mało ciepła, a koszt utrzymania nas przy życiu wydaje się znacznie większy niż energia, którą produkujemy. To trochę tak jakby jeździć elektrycznym samochodem i „tankować” go za pomocą starego, wybitnie nieekonomicznego agregatu spalinowego, który podczas całego procesu ładowania zeżre więcej benzyny niż radziecki ciągnik rolniczy przez dekadę orania pola.

#6. „Skyfall” - cyjanek zabija, ale nie sprawia, że człowiek się roztapia!

Kapsułki z cyjankiem pojawiły się w wielu odsłonach serii o Jamesie Bondzie – mają służyć do odebrania sobie życia w sytuacji, kiedy agent dostanie się w ręce wroga, który mógłby próbować wyciągnąć od niego jakieś tajne informacje. Ten rodzaj trucizny zamkniętej w niewielkich opakowaniach faktycznie znajdował się w posiadaniu m.in. szpiegów działających na rzecz USA i wielkiej Brytanii. Znana pod nazwą „L-pill” (od lethal pill) pigułka miała wielkość zielonego groszku. Często ukryta w sztucznym zębie, zawierała niewielką ilość cyjanku potasu i stworzona była tak, aby jej przypadkowe połknięcie nie wyrządziło organizmowi żadnej szkody. Dopiero przegryzienie kapsułki uwalniało truciznę. Śmierć następowała w ciągu kilku chwil.



Ten szpiegowski wynalazek pojawił się w filmie „Skyfall”. Naczelny arcyłotr, były agent MI6 Raoul Silva opowiada o tym, że będąc ofiarą tortur zadawanych mu przez wroga, usiłował popełnić samobójstwo, przegryzając pigułkę z cyjanowodorem (HCN). Trucizna jednak nie zabiła go, ale dosłownie rozpuściła mu część szczęki i uszkodziła organy wewnętrzne. Na dowód tego Silva wyjmuje protezę, ukazując Bondowi swoją koszmarnie zdeformowaną gębę.


Tymczasem okazuje się, że kwas cyjanowodorowy jest znacznie mniej żrący niż np. sok z cytryny czy powszechnie stosowany w kuchni ocet winny, więc nieszczęsny Raoul aplikując sobie truciznę, mógłby co najwyżej lekko się skrzywić, oczekując na pojawienie się pierwszych efektów jej działania.


Źródła: 1, 2, 3
13

Oglądany: 83924x | Komentarzy: 111 | Okejek: 329 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało