Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

O gościu, co rzucił wszystko w cholerę i zaczął podróżować. I rozmawiał nawet z Dalajlamą

41 222  
166   31  
Były górnik i ratownik. Wypadek sprawił, że musiał odejść z kopalni. Jako emeryt długo nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Równowagę życiową odzyskał dzięki podróżom. Zwiedził 118 krajów.
Eksplorował świat na stopa, rowerem lub „za jeden uśmiech”. Na nocleg i pożywienie zarabiał pracując u miejscowych. Miał niezliczoną ilość przygód, był świadkiem niezwykłych wydarzeń. Chorował na malarię, przetaczano mu krew, ukąsiła go kobra, miał trzy zawały i robaki w organizmie. Wszystko przetrzymał i… podróżuje dalej.


Foto: archiwum prywatne Mieczysława Bieńka

- Przez dwadzieścia siedem lat pracowałeś jako górnik. W 2000 roku zdarzył się wypadek, który mocno cię okaleczył.
- Dostałem odłamkiem w głowę. Straciłem wzrok w jednym oku, zaczął się niedosłuch i sporo innych kłopotów zdrowotnych. Prawie rok spędziłem w szpitalu. Praca była dla mnie bardzo ważna, jednak po wypadku usłyszałem, że już na kopalnię nie wrócę. Zaczął się dla mnie nowy etap w życiu.

- Nie wiedziałeś, co ze sobą zrobić.
- To prawda, ale zdarzyło się coś, co odmieniło moje życie. Szedłem ulicą w Katowicach i przypadkowo znalazłem reklamę lotu Warszawa-Moskwa-Delhi. Pomyślałem, że fajnie byłoby zobaczyć Indie. Kupiłem bilet. Gorzej było w domu, bo trzeba było powiedzieć rodzinie, że wyjeżdżam na jakiś czas.

- Skłamałeś.
- Może nie skłamałem, ale na pewno nie powiedziałem prawdy (śmiech). Oznajmiłem, że wybieram się na kilka dni pomaszerować po górach, żeby wyładować złość. Wcześniej chętnie spędzałem tak czas. Znajdowałem w górach spokój.

- Powiedziałeś rodzinie, że idziesz w góry, a poleciałeś do Indii…
- Tak, nie chciałem ich stresować. Wylądowałem w Delhi. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jest to zaludniony kraj. Kiedy znalazłem się na tamtejszym lotnisku, zobaczyłem tłum ludzi. Wszyscy wrzeszczeli. Pomyślałem: „Coś ty człowieku najlepszego zrobił?”. Na domiar złego nie znałem wtedy angielskiego. Na szczęście jakimś cudem trafiłem do hotelu. Przez trzy dni nie oddalałem się od niego. Wchodziłem w pobliskie uliczki po pięćdziesiąt – sześćdziesiąt metrów i wracałem, żeby się nie zgubić. W końcu znalazłem budkę telefoniczną i zadzwoniłem do domu. Mówię do żony, żeby się na mnie nie gniewała, bo jestem w Indiach. Cisza w telefonie. Nagle słyszę: „Proszę, nie pij już! Wracaj do domu, poszukamy lekarza”. Poprosiłem przypadkowego Hindusa, żeby powiedział coś do telefonu i uwiarygodnił moje słowa. W odpowiedzi od żony usłyszałem: „Jezus Maria!”. Kolejny raz rozmawiałem z nią po sześciu miesiącach.

- Jak sobie dawałeś radę w Indiach?
- Wsiadłem do pociągu, bo chciałem dotrzeć do Bombaju. Przez pierwsze trzy tygodnie jeździłem od dworca do dworca, zupełnie sobie nie radziłem. Co gorsza, Hindusi łupili mnie na pieniądze, bo widzieli, że nie mam zielonego pojęcia, ile co u nich kosztuje. Przepłacałem za wszystko. Raz za herbatę płaciłem sto, raz tysiąc rupii (waluta indyjska – red.). Szybko zostałem bez środków do życia. Na szczęście w Himalajach spotkałem Polkę, która mi pomogła. Widziała, jak siedzę na ulicy i płaczę. Zapytała: „Taki stary i płacze?”. Na co ja: „Ratunku, proszę!”. Tak poznałem Anię Czerwińską, naszą sławną alpinistkę i himalaistkę.

- Pomogła ci.

- Ustawiła mnie do pionu. Zacząłem sobie powoli radzić. Pamiętaj, że nie miałem opieki biura podróży, wszystko organizowałem sam. To była bardzo duża nauka.


Foto: archiwum prywatne Mieczysława Bieńka

- Jak funkcjonowałeś, kiedy brakło ci pieniędzy?
- Zacząłem się uczyć, jak podróżować za przysłowiowy jeden uśmiech. Bardzo mi się to spodobało. Pracowałem też z miejscowymi: sadziłem ryż, orałem pola, zbierałem drewno. W zamian otrzymywałem posiłki lub nocleg.

- W Indiach zachorowałeś na malarię.
- Nawet nie wiedziałem, że jestem chory. Był straszny ból, utraty przytomności. Miałem szczęście, że poznałem tam Francuzów, którzy po dwóch dniach mojej nieobecności postanowili sprawdzić, co się ze mną dzieje. Znaleźli mnie nieprzytomnego w pokoju. Przyprowadzili lekarza, który postawił diagnozę. Dostałem lekarstwa. Jedną małą pigułkę, drugą dużą. Zrozumiałem, że małą mam połknąć, a drugą traktować jak czopek. Byłem odwodniony, mój tyłek ledwie żył, a musiałem sobie zaaplikować lekarstwo. Pierwsza tabletka mi się złamała na pół. Popłakałem się. W końcu wpadłem na genialny pomysł: namydliłem obie złamane części i włożyłem gdzie trzeba. Położyłem się na łóżku i byłem przeszczęśliwy, bo wydawało mi się, że malaria od razu ustępuje! Wieczorem odwiedzili mnie Francuzi. Powiedziałem, że zażyłem tabletkę i wsadziłem czopek. Zapytali: „Jaki czopek?!”. Pokazałem. Płakali ze śmiechu. To była zwykła tabletka!

- Dlaczego aż sześć miesięcy byłeś w Indiach?
- Bo bardzo mi się podobało. Najpierw czułem nienawiść z powodu tego, że kompletnie sobie nie radziłem. Później, kiedy wszystkiego się nauczyłem, byłem już szczęśliwy.

- A co z domem, rodziną?
- Kiedy rzucasz się w wir podróży, to czas nie istnieje. Tych kolorów, smaków i zapachów jest tyle, że zastanawiasz się, co jest dalej. Kiedy byłem mały, w Katowicach była ogromna hałda rud, cynku i ołowiu. Jako dzieciak chodziłem tam i zastanawiałem się, co jest dalej. Kiedyś postanowiliśmy z kolegą na nią wejść. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że za nią jest kolejna hałda, a za nią kolejna i tak dalej. I tak jest w moich podróżach: kiedy prawie jestem u celu, zastanawiam się, co jest dalej. To, co nieodkryte, przyciąga mnie jak magnes.

- Rozumiem, że odkrywanie świata może być uzależniające, lecz nadal do końca nie pojmuję, jak mogłeś zostawić rodzinę na tak długi czas.
- No fakt. Ja do tego podchodziłem spokojnie, z rodziną było gorzej. Poszukiwali mnie przez ambasady, różne organizacje. Ale jak znaleźć człowieka, którego zassał świat? To nie były jeszcze czasy ogólnodostępnych telefonów i internetu.

- Musieli przeżywać piekło.
- Nie myślałem o tym, ale na pewno.

- Wracasz po pół roku bez kontaktu z rodziną i co się dzieje?
- Lecą łzy, ale każdy jest szczęśliwy.

- Jak się czułeś po powrocie?
- Zastałem szarą rzeczywistość. Pieniądze się skończyły, została tylko emerytura. Niesamowicie mnie ciągnęło do dalszego podróżowania.

- Co najbardziej urzekło cię w eksplorowaniu świata?
- Różnorodność świata i przygody. Im było trudniej, tym bardziej mnie wciągało. Niebezpieczeństwa też były moim motorem napędowym.

- Postanowiłeś, że na jednej wyprawie się nie skończy.
- Przypomniało mi się, że jako młody chłopak jeździłem po Polsce autostopem. Trzykrotnie objechałem kraj. Zaczęło kusić, żeby ruszyć na stopa dalej, poza granice Polski. Tak też zwiedziłem Europę, Indonezję, Iran, Irak, próbowałem się nawet dostać do Arabii Saudyjskiej, ale nie udało się, bo były inne czasy. Pojechałem za to na Papuę-Nową Gwineę. Zajęło mi to prawie dziewięć miesięcy.


Foto: archiwum prywatne Mieczysława Bieńka
- Rozumiem, że kontakt z domem również był ograniczony?
- Tak. Rozmowy telefoniczne kosztowały fortunę. Kiedy wróciłem do kraju, wypadały moje pięćdziesiąte urodziny. Na Śląsku, kiedy ma się pięćdziesiąt lat, należy „zrobić Abrahama”.

- Huczną imprezę.
- Tak. Wujki, ciotki, znajomi, przyjaciele i wódeczka. Ale to jest dla ludzi, a ja szukałem sensu życia. Zastanawiałem się, dlaczego spotkał mnie ten wypadek na kopalni. Nadal nie znałem odpowiedzi. Przypadek znowu sprawił, że zobaczyłem w telewizji program o Dalajlamie. Zacząłem szukać o nim informacji. Pomyślałem, że pojadę do niego i zapytam o moje przeznaczenie. W międzyczasie wybrałem się na casting do filmu.

- Miałeś zagrać nietypową rolę…
- Tak, martwego górnika w trumnie! Ale dobrze płacili (śmiech)!

- Na castingu poznałeś Pawła Wysoczańskiego, studenta szkoły filmowej, który miał zostać towarzyszem twojej podróży do Dalajlamy.
- Paweł kończył szkołę, lecz nie miał pomysłu na film zaliczeniowy. Zadzwonił po kilku dniach od castingu i powiedział, że planuje zrobić film o mnie, czyli o mitomanie! Kompletnie nie uwierzył w moje przygody, które usłyszał ode mnie podczas castingu! Przyjechał do mnie i od słowa do słowa przekonałem go, że się myli. Summa summarum zaproponowałem mu wspólną podróż do Dalajlamy. Ja ruszyłem z Katowic na stopa, Paweł przyleciał na miejsce samolotem.

- Podkreślmy: na stopa do Indii.
- Miałem napisane na kartce „Dalajlama – Indie” i stałem przy autostradzie w Katowicach. Kierowcy patrzyli się jak na wariata. W końcu jeden gość się zatrzymał i pyta: „Panie, tak poważnie, to gdzie pan jedzie?”. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. On na to: „O ku…wa! To do Rzeszowa chociaż podwiozę!”.

- Zaczęła się przygoda.
- Kiedy odebrałem Pawła z lotniska, zaczęliśmy szukać Dalajlamy. Okazało się, że akurat przebywa w swojej prywatnej rezydencji. Kiedy próbowaliśmy się tam dostać, każdy nam mówił, że to niemożliwe. Bo niby na jakiej podstawie miałby spotkać się z nami w swoim domu? Pewnej nocy poprosiłem jednego z mnichów, żeby mi pokazał, gdzie dokładnie mieszka Dalajlama. Zaprowadził mnie. Teren był oczywiście ściśle chroniony. Kiedy patrzyłem na posiadłość, mnich klepnął mnie w ramię i mówi: „Dalajlama tu idzie!”. Byłem w szoku. Dalajlama pojawił się nieopodal mnie, a wraz z nim jego eskorta. Zacząłem gadać różne bzdury: „Wasza wysokość, jestem Polakiem, przybyłem do ciebie po odpowiedzi”. Zapytał się, czy jestem buddystą, odpowiedziałem, że nie.
– To dlaczego do mnie przyjechałeś? – dziwił się.
– Bo jesteś dobrym człowiekiem! – odpowiedziałem, nie zastanawiając się długo.
Zaprosił mnie na prywatną audiencję na drugi dzień. To była taka prywatna modlitwa, trwała trzy i pół godziny. Paweł mógł rejestrować to wydarzenie tylko przez pięć minut. Ja zostałem do końca i podarowałem Dalajlamie prezent.

- Haftowaną chustę.
- Tak, z dwoma łabędziami i napisem „Dziękuję Ci za to, że jesteś”.

- Jakim jest człowiekiem?
- Wiecznie uśmiechniętym, z bardzo pozytywną energią.

- Zapytałeś Dalajlamę o to, co chciałeś?
- Nasza rozmowa trwała jakieś dziesięć minut. Najpierw opowiedziałem mu swoją historię. Następnie zapytałem, dlaczego w moim życiu wydarzył się wypadek. Dalajlama powiedział mi, że odpowiedź na to pytanie znajdę sam.

- Znalazłeś?

- Do dzisiaj jej szukam.

- Nie czułeś się rozczarowany brakiem konkretnej odpowiedzi, bo zakładam, że tego się spodziewałeś?

- Nie, bardziej rozczarowani po wszystkim byli moi bliscy, przyjaciele i czytelnicy. Wiesz, ludzie się spodziewają, że jak spotkasz Dalajlamę i go dotkniesz, to nagle ozdrowiejesz.
On tłumaczył mi, że ból jest wartościowy, że cierpimy w jakimś celu. To doświadczenie ma nas wzbogacić.

- Wzbogaciło cię też podróżowanie z Pawłem, operatorem filmowym.
- No tu był duży problem (śmiech)! Hindusi to niewysoki naród, a Paweł miał ponad dwa metry wzrostu! Trudno nam było wtopić się w tłum. Wzbudzał wielkie zainteresowanie.
Objechaliśmy całe Indie. To była nauka i dla Pawła, i dla mnie, bo dzieliło nas mnóstwo rzeczy: różnica wieku, charaktery. Nie mieliśmy kasy – on student, ja emeryt. Tu się uśmiechnęło, tu się jechało na gapę na dachu pociągu, spało się na dworcach kolejowych.

- Pięknie mi tu opowiadasz o różnicach charakterów, ale pamiętam, że mówiłeś mi lata temu, jak przechodziliście poważny kryzys względem siebie.
- To działało w obie strony, po czasie byliśmy sobą po prostu zmęczeni. Latały przekleństwa. Najgorzej było, kiedy okradli nas pod koniec podróży, łącznie z dokumentami i materiałami filmowymi. Było przez to mnóstwo problemów.


Foto: archiwum prywatne Mieczysława Bieńka

- Wtedy postanowiłeś, że będziesz podróżował sam.
- Jak jesteś sam, to jest łatwiej i spokojniej.

- Mimo wszelkich trudności udało się wyprodukować film z podróży.
- Tak, tytuł brzmi „W drodze”. Pierwotnie miała to być etiuda szkolna na zaliczenie, ale Paweł wysłał też materiał na różne konkursy. Okazało się, że film wygrywał nagrody na wielu festiwalach. Paweł jeździł z nim po całej Europie. Cieszyło mnie to, bo zrobił chłopak naprawdę dobry film.

- Ty zacząłeś pisać książki.
- Zgadza się. Zgłosił się do mnie wydawca książek podróżniczych i zaproponował współpracę. Ja mówię i piszę po śląsku, więc początkowo szło mi to bardzo topornie. Teraz jest dużo lepiej.

- Twój styl określany jest mianem „przaśny”.
- I dosadny (śmiech)! Piszę z serca, nikogo nie udaję. To nie miałoby sensu. Jestem nieokrzesany, jak prawdziwy górnik. Czasem sypnę mocnym tekstem, jak to hajer, bo jak przetłumaczyć z rosyjskiego „soczyste” słowo w sposób delikatny?!


Foto: archiwum prywatne Mieczysława Bieńka

- Wracając do podróży: na kolejną destynację obrałeś sobie Afrykę.
- Chciałem zobaczyć Czad. Nie było to proste, bo kiedy wjechałem do Afryki, zaczęła się tak zwana „Wiosna ludów”, czyli konflikty w Sudanie, Czadzie, Egipcie. Ja byłem w środku tej burzy. Dosłownie. Ta podróż trwała prawie pół roku. To jedyna wyprawa, po której nie napisałem książki. Miałem mnóstwo przygód, dostałem mocno w tyłek, ale nie potrafiłem tego przetworzyć.

- Okoliczności pewnie nie pomagały.
- Kiedy po wielu perypetiach udało mi się dostać pozwolenie na podróż przez Sudan, na granicy z Czadem jeden z oficerów groził mi bronią. Przystawił mi ją do skroni i powiedział, że jak mnie jeszcze raz zobaczy, to strzeli bez zawahania. Zdałem sobie sprawę, że żarty się skończyły.

- Co dalej?
- Zwiałem do Etiopii. Bardzo barwny i kolorowy świat. Kawał kraju zwiedziłem pieszo. W końcu dotarłem do Czadu. Spotkałem Polaków, którzy pracowali w Legii Cudzoziemskiej. Większość była z Rzeszowa, Tarnowa, Białegostoku. Wszyscy przyjechali za pieniędzmi, za pracą. Wróciłem z nimi z Czadu samolotem wojskowym.

- Jakie były ich cele wojskowe, zdradzili cokolwiek?
- Nie chciałbym poruszać tego tematu, bo któryś z chłopaków może dotrzeć do tego materiału. Wiadomo, że we wszelkich konfliktach chodzi o pieniądze, interesy, ropę. Ogólnie pilnowali, żeby w tamtych obszarach pokój prędko nie nastąpił. Ja ich nie oceniam, to jest ich praca.

- Wróciłeś do domu.
- Rozpoczął się taki okres, gdzie coś niedobrego się ze mną dzieje. Boli mnie w klatce piersiowej. Pojechałem do lekarza. Przebadali mnie. Okazało się, że mam czterdzieści procent kamienia na płucach.

- Pylica.
- Spadek wydolności płuc. Lekarz zasugerował mi, żebym kupił sobie dobry telewizor i wygodne papcie, to kilka lat jeszcze pociągnę.

- Brutalna diagnoza.
- Cóż…poszedłem do domu i mówię do żony: „To, co tak warczałem, to jednak nie był orgazm!” (śmiech). Ona myślała, że ja tak ze szczęścia.

Kto wozi polskie świnie do Gruzji? Jak Władimir Putin zareagował na list do niego? Jakimi ludźmi są Rosjanie? Jak wygląda wesele w Kambodży? Dlaczego ludzie w Manili mieszkają na cmentarzu? Jak wyglądają publiczne ukrzyżowania w San Fernando? Czy cały świat oglądał "Czterech pancernych"? O tym wszystkim w drugiej części wywiadu, którą przeczytasz klikając tutaj.

18

Oglądany: 41222x | Komentarzy: 31 | Okejek: 166 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało