Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Misja Negew dzień 3. - jak zobaczyć to, czego na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać

34 614  
152   15  
Dziś będziemy mniej dotykać, a więcej patrzeć.

Po wczorajszym dość intensywnym i obfitującym w niesamowite znaleziska dniu, dziś przyszedł kryzys. Jeden z członków naszej ekipy pochorował się do tego stopnia, że musiał przeleżeć cały dzień, co zaważyło na tym, że postanowiliśmy zostać w naszym domku na kurzej łapce jeszcze jedną noc. To pozornie opóźniało nasze plany, ale już w tym miejscu przekonaliśmy się, że na pustyni można sobie planować wiele rzeczy, ale nigdy nie ma się pewności, co z tego tak naprawdę wyjdzie.

Od rana znów wisiało nad nami widmo powodzi w górskich rejonach, w które mieliśmy się udać, więc tak czy inaczej musieliśmy opóźnić wyjazd co najmniej o ten jeden dzień. Nic więc straconego. Pobyt w chatce przedłużony, chory zabezpieczony, a nam nie pozostało nic innego, jak prześledzić okolicę i poszukać śladów starożytnych i tych mniej antycznych cywilizacji. No i jeszcze jaskiń i innych dziur w ziemi - w końcu to nas najbardziej interesuje.

Na szczęście miejsce, w którym jesteśmy, to prawdziwe jaskiniowe el Dorado. Na pierwszą dziurę w ziemi trafiliśmy przechodząc się po prostu za domkiem, jakieś 60 metrów w górę zbocza.


Jaskinia jest tutaj, choć, jak widać, nie jest to takie oczywiste.


Wejście zaczyna ujawniać się dopiero pod innym kątem.

Kilka różnych doświadczeń pozwoliło nam ocenić co znajduje się w środku i jak to mniej więcej wygląda. Wlot był bardzo niski - dorosły człowiek musiałby się przez niego przeczołgać, a po przeczołganiu trafiłby na większą komorę, w której za dnia leżały jakieś wilki, a najpewniej szakale złociste. To, że są w środku, było oczywiste. Po śladach mogliśmy ocenić, że mieszka tam co najmniej kilka sztuk. Tyle informacji wystarczyło, by nawet nie myśleć o wchodzeniu do środka.


Szakale złociste to nie jakieś znów ogromne i straszliwe wilki - mają do 50 cm w kłębie i ważą do 15 kg, ale ich niewielka waga wcale im nie umniejsza. Zaskoczone we własnym domu mogłyby być bardzo agresywne i niebezpieczne. Ucieczkę z jaskini utrudniałoby niskie przejście w przedsionku, więc zaglądanie do środka byłoby prawdopodobnie najgłupszą rzeczą, jaką można by było zrobić. I to nie jest tak, że można się nie bać małego szakala i po prostu do niego wpaść na pogawędkę. Nawet niewielkie ugryzienie może skończyć się śmiercią ze względu na zakażenia, a o takich przypadkach w świecie "jaskiniowców" słyszeliśmy już nie raz. Małe ugryzienie, gangrena i kolejna amputacja, ciach. Małe ugryzienie i długa śmierć w męczarniach. Nic, czego chcielibyśmy tu szukać.


A po czym poznaliśmy, co znajduje się w środku jaskini?

Trzeba widzieć niewidoczne - jak czytamy ślady zwierząt

Cały czas uczymy się czytać ślady zwierząt i lepiej je rozumieć. To bardzo istotne, bo jak widać na załączonych obrazkach, zwierzęta potrafią wskazać dokładne położenie jaskiń. Nawet jeśli jakaś z nich nie jest znana ludziom, to najpewniej jest znana zwierzętom, które z niej korzystają. Wczoraj mówiliśmy o antycznych Nabatejczykach, dla których dziura w skale była królową pustyni, ze zwierzętami nie jest inaczej - pusta jaskinia gotowa do zamieszkania to jak wygrana w totka. Równie wielkie szczęście i równie mała szansa trafienia.

Tutaj mamy przykład drapieżników korzystających z dziury w ziemi jak z domu. Te drapieżniki polują nocą, więc wiemy, że za dnia najpewniej siedzą w środku, w przyjemnym chłodzie i w poczuciu bezpieczeństwa. Ogrodzone z każdej strony nie muszą się obawiać swoich przeciwników, a jedyne wejście do jaskini jest pod ciągłą obserwacją. Zostawiają też ślady, których nie możemy na pustyni przegapiać.


W tym miejscu mamy kilka doskonałych przykładów bardzo oczywistych dowodów na obecność drapieżników. Pierwszym z nich są oczywiście odchody - widzimy na zdjęciu, że w okolicy wejścia do jaskini znajduje się kilka skupisk psich kup. Najpewniej każda toaleta należy do innego osobnika, więc na tej podstawie możemy oszacować liczebność watahy. Odchody psowatych drapieżników różnią się od odchodów roślinożerców. Najczęściej są twarde, podłużne (kształt krótkiego cygara) i nie są gładkie w formie - inaczej ujmując, mogą posiadać nieregularne grudkowate wypustki.


Kolejnym znakiem do odczytania są charakterystyczne ślady kopania. Cała górka usypana przed wejściem do jaskini to odróżniający się od reszty okolicy luźny materiał, który został usypany przez psowate pogłębiające wejście, aby ułatwić sobie korzystanie ze schronienia.

Po jakimś czasie dostrzeganie takich kopców wchodzi w krew i można zobaczyć ich naprawdę dużo. W zależności od sposobu usypania, wysokości i rozmiaru górki, możemy ocenić jakie zwierzę, albo chociaż jaki rodzaj zwierzęcia tego dokonał i w jakim celu. Nawet skorpiony pogłębiają czasem znalezione w ziemi malutkie norki i również pozostawiają po sobie takie dowody.


Na tym zdjęciu widzimy natomiast jeden z pierwszych śladów, jaki możemy dostrzec już z bardzo daleka. Jest to po prostu ścieżka wydeptana przez zwierzęta. Pierwsza rzecz, jakiej musimy się nauczyć, to rozróżnianie ścieżek wydeptanych przez ludzi od tych wydeptanych przez inne stworzenia. Tu jest jeszcze dość prosto, bo ludzkie ścieżki są przeważnie sensowne. Prowadzą od punktu A do punktu B. Często najkrótszą lub najwygodniejszą możliwą drogą. Po tym łatwo ocenić, że jeśli jakaś ścieżka nie ma dla nas zbyt wielkiego sensu lub wygląda mało wygodnie czy nieoptymalnie, to jest to prawdopodobnie ścieżka zwierzęca.

Ludzie i zwierzęta mogą oczywiście korzystać w pewnych zakresach z tych samych dróg, w szczególności jeśli są to jedyne możliwe i sensowne przejścia, np. przez przełęcze między górami.

Jeśli wytypowaliśmy już interesującą nas ścieżkę, to po mniejszych śladach możemy ocenić w pierwszej kolejności, czy droga jest wciąż aktywna - wtedy najczęściej ma lekko inny kolor, ze względu na często poruszane podłoże (jak w przypadku górki przed jaskinią). Na podstawie skali podobnych znaków możemy też ocenić, czy ze ścieżki korzystają całe masy zwierząt, czy raczej niewielkie ich liczby.

W dalszej kolejności jesteśmy w stanie odkryć, jaki rodzaj zwierząt z danej drogi korzysta. Tutaj pomocne są oczywiście odbite w podłożu ślady nóg, stóp, butów, kopyt, racic, łap itd. Równie pomocne są też stare, dobre odchody. Jeśli już jakieś znajdziemy, to przeważnie z miejsca rozróżnimy, czy zostawił je tu wielbłąd, zając, czy osioł - to kwestia praktyki i wiedzy.

Po takiej ocenie wystarczy przeważnie jeden rzut oka, aby poznać, czy odchody są świeże czy stare, co daje nam oczywistą informację o tym, ile czasu minęło od momentu, w którym było tu to zwierzę.


Wstawiam zdjęcie szakala złocistego z Flickra, żeby nie wstawiać zdjęć odchodów.

Tutaj robi się nieco mniej podręcznikowo, bo ocena "wieku" odchodów będzie zależna od aktualnej pory dnia, ale też od pogody. Świeże wyglądają oczywiście po prostu jak nowe. Czynniki, które oddziałują na nie z biegiem czasu, to temperatura, wilgotność powietrza, siła wiatru i poziom zapylenia powietrza. Jeśli danego dnia jest niezwykle sucho i gorąco, wieje mocny wiatr i w powietrzu jest sporo piaskowego kurzu, to odchody już po godzinie będą z wierzchu mocno wysuszone i zakurzone - piasek niesiony wiatrem świetnie się klei do tych świeżych. Przy innych warunkach podobny stan odchodów zaobserwujemy dopiero po kilku godzinach, a czasem nawet dniach. Dlatego nie da się wyprowadzić jednego konkretnego "wzoru na wiek kupy". To bardzo delikatna sprawa, która wymaga indywidualnego podejścia w każdym przypadku.

I zaznaczamy tutaj, że do tego wszystkiego wystarczy ocena optyczna. Jeśli nie potrzebujemy o wiele dokładniejszych danych, to wcale nie musimy tego ani dotykać, ani nic z tym robić. Oczy w przeważającej większości przypadków wystarczą.

Mamy więc bardzo podstawową wiedzę na temat tropienia zwierząt i czytania ich śladów. To nam się na pewno przyda w najbliższych dniach, bo jednym z naszych celów będzie znalezienie jaskini, w której mieszkają hieny. Dziś jesteśmy jednak uziemieni pogodą, więc nie wypuszczamy się aż tak daleko.

Nasza załoga się powiększa

Przed południem dołączają do nas Eran i Chagai, którzy przyjechali jako nasze zabezpieczenie w trakcie offroadowych odcinków w pustynnych górach, gdzie ruszymy pewnie jutro.

Wybieranie się tam jednym samochodem jest o tyle niebezpieczne, że jeśli coś się stanie, samochód przestanie być mobilny, do najbliższej cywilizacji są dwie noce na piechotę, dodajmy do tego brak łączności i 40 stopni Celsjusza... to niemal pewna śmierć (w dzień się nie da się iść ze względu na upał, więc pozostaje wędrówka nocą). Na szczęście za naszym Isuzu Trooperem będą jechać ludzie, którzy zapewnią nam bezpieczeństwo.

Wygląda na to, że nadjeżdżają...


No nie, to jednak po prostu wojsko na patrolu.


Nasz ogon i wentyl bezpieczeństwa zjawił się niedługo później...


Tak, to Suzuki Jimny w zupełnie fabrycznej wersji City i to na całkiem zwykłych oponach. Tak że ten...

No ale mniejsza. Dziś nie będzie to tak istotne. Jedziemy pooglądać trochę nabatejskich gruzów i oczywiście zgodnie z tutejszym zwyczajem, pierwsze co zrobiliśmy po ruszeniu w drogę, to postój na śniadanie i kawę w cieniu gaju oliwnego.

Poprzedniego wieczoru
- Jutro przyjadą chłopaki, chcecie, żeby coś wam przywieźli? - spytał Moran.
- Oooo taaak...

Wracamy na śniadanie

Poprosiłem o labane, labne, labneh, ciężko ocenić, jak to się naprawdę nazywa, w każdym razie ni to ser, ni to jogurt grecki, ale jest to po prostu niebo w gębie. Jeśli tylko będziecie mieli okazję spróbować, to gorąco zachęcam.


Labane rozciera się na talerzyku (jak hummus), można polać oliwą, posypać mieszanką ziół - najpopularniejszy jest zatar - i przejść do konsumpcji. Oczywiście nie używamy sztućców, bo wszystko wygodnie i całkowicie higienicznie możemy jeść z jednej michy przy pomocy pieczywa w kształcie naleśnika. Rwiemy to na kawałki i nabieramy w ten sposób labane.


Gdybym tylko mógł, to każdemu z czytających ten artykuł podesłałbym cały talerz tego cuda!

Ruszamy w ślad za Nabatejczykami

O Nabatejczykach dość ogólnie pisaliśmy wczoraj. Dziś skupiamy się na tym, z czego byli najbardziej znani tutejsi przedstawiciele tego ludu w czasach antycznych. Rozglądając się po okolicy, typujemy kolejne kierunki jazdy.

To z daleka wyglądało całkiem obiecująco.


Niestety, pudło. Okazało się, że to brytyjski szpital z okresu drugiej wojny światowej. Został wybudowany z kamieni odzyskanych ze zgliszczy antycznej budowli, która stała w tym samym miejscu. Teren został tak odmieniony, że nie mieliśmy czego tu szukać.


Samo zjawisko jest oczywiście ciekawe - recycling materiałów budowlanych to coś, o czym nigdy wcześniej nie myślałem, a okazuje się, że tutaj była to dość powszechna praktyka.

Ze szczytu wzniesienia, na którym znajdował się szpital, dojrzeliśmy jeszcze to.


Ruiny świątyni, bliźniaczo wręcz podobne do chrześcijańskich kościołów, które widzieliśmy wczoraj w Sziwcie. Wszystko wskazuje więc na Nabatejczyków. Przelecieliśmy nad tym dronem, a następnie sami ruszyliśmy na miejsce.


Nieźle zachowane kolumnady, obrys budowli, parę dodatkowych obiektów wokół, a do tego ślady dające jasno do zrozumienia, że budowla została gruntownie przekopana i sprawdzona. Obok leżała kupa gruzu po odkrywce. Zajrzeliśmy w każdą odkrytą dziurę i nie zaglądaliśmy pod kamienie, bo nie mieliśmy czasu i ochoty na zabawy ze skorpionami.
Po okolicy walały się kłęby drutu kolczastego i porozstawiane wszędzie tablice informujące o tym, że teren został zaminowany.


To dość smutny obrazek, szczególnie w tak wyjątkowym pod względem historycznym miejscu.

Zbieramy więc tyłki i jedziemy poszukać czegoś, co mamy zaznaczone na mapie. Są to pozostałości po zapleczu technicznym starożytnej "autostrady", która tędy przebiegała. Nabatejczycy jako specjaliści od radzenia sobie na pustynnym terenie byli mistrzami transportu w tym regionie. Tylko oni byli w stanie przewieźć tędy towary z Półwyspu Arabskiego czy z dalekiej Azji do portów Morza Śródziemnego czy do Egiptu.


Wjazd w to miejsce mógł się odbyć jedynie za wiedzą i zgodą wojska. W tym przypadku rejonu pilnuje nietypowy oddział, do czego wrócimy za chwilę.

Szlak kadzidlany

Szlak, którym Nabatejczycy przeprawiali towary nazywany jest dziś szlakiem kadzidlanym, ponieważ głównymi towarami przewożonymi przez ten teren były różnego rodzaju wonności. Głównie produkty żywiczne, takie jak choćby mirra i kadzidło, ale też przyprawy i asfalt. Ten ostatni może nie należał do najprzyjemniej pachnących, ale był bardzo wartościowy.

Korzystanie ze szlaku kadzidlanego było dla wielu antycznych regionów jedynym sposobem na pozyskanie wspomnianych towarów. Nabatejczycy zaopatrywali w wonności cały Egipt, czyli naprawdę potężne w tamtych czasach państwo.


W tym miejscu rozumiemy, że były to jedne z najdroższych towarów antycznego świata. Można się więc domyślić, że przeprawienie ich przez pustynię Negew musiało być naprawdę kosztowną usługą.

Nie ma się co dziwić. Warunki, w jakich odbywał się transport były zdecydowanie ekstremalne. Setki kilometrów przeprawy przez górzystą pustynię w skrajnym upale i to bez ani jednej mijanej rzeki. W dodatku ostatnie paręset kilometrów to miejsce tak ubogie w naturalne rezerwuary wody, że mieszkańcy niektórych miast przeżywali tu o deszczówce, o czym dowiedzieliśmy się wczoraj.


Nabatejczycy byli jednak niezwykle sprytni i potrafili organizować sobie wodę na swoje sposoby. Szlak kadzidlany zaczął się profesjonalizować około 2700 lat temu i wtedy wzdłuż niego zaczęto kopać nietypowe studnie, które zostały rozmieszczone na trasie co kilkanaście kilometrów.

Na zdjęciach widzimy jedną z takich "studni".


Wyjątkowe jest to, że nie są to studnie kopane w miejscu, w którym znajduje się źródło, tylko tuż obok niego, lub najczęściej w naturalnym zlewisku deszczówki. Dół głębokości kilku metrów był poszerzany pod ziemią, aby utworzyć podziemną komorę o sporych rozmiarach.

Ta, która kryje się pod nami ma jakieś 6 x 15 metrów w obrysie i około 3 metrów wysokości. Woda sięga w tym momencie dwóch metrów, więc w środku można swobodnie pływać pod sklepieniem "basenu". Oczywiście zażyliśmy kąpieli - woda była lodowata jak Bałtyk latem i w pustynnych warunkach dawała orzeźwiające ukojenie.

To wyjątkowe miejsce - nic więc dziwnego, że po pół godzinie zjawił się tutaj oddział wojska.


Wpadli po prostu wypić sobie kawę i posiedzieć przy dziurze w ziemi. To wojsko izraelskie, więc na służbie są też dziewczyny, które odrabiają właśnie swoją obowiązkową służbę.

Mamy tu do czynienia z oddziałem batalionu Karakal - jest to batalion mieszany i właśnie to sprawia, że jest tak wyjątkowy. Sama zresztą jego nazwa nie wzięła się znikąd. Karakale to zwierzęta, u których bardzo ciężko odróżnić samicę od samca.


W tym przypadku mamy tu same dzieciaki - siedzą, gadają, robią sobie zdjęcia telefonami, z jednej strony na małą schadzkę odłącza się jakiś chłopak z dziewczyną, z drugiej strony za kamieniem dwie inne dziewczyny najpewniej obrabiają jej tyłek, co chwilę na nią zerkając... Ogólnie rzecz ujmując, normalne życie nastolatków, tylko z karabinem z ostrą amunicją pod pachą.


Czy to miejsce było podobnie "zatłoczone" w czasach nabatejskich handlarzy i przewoźników? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak. W pobliżu nie znajdowała się co prawda żadna infrastruktura, która mogłaby wskazywać na jakieś większe wygody typu dach nad głową, jednak bardzo możliwe, że podobnie jak dziś, dwa czy dwa i pół tysiąca lat temu spotykali się tu ludzie, którzy poili swoje wielbłądy i pili pod krzaczkiem coś innego niż kawę (kawy wtedy nie znano), wymieniając się informacjami o stanie dróg, pogodzie czy aktywności drapieżników na szlaku.


Ostatnie chwile przed zmierzchem

Po kawie ruszamy dalej, bo jeden z członków ekipy chce nam coś koniecznie pokazać i nie chodziło o pokazanie nam Jimny wspinającego się po górskich stromiznach, choć trzeba przyznać, że był to bardzo miły widok.


Chodziło o naskalne malowidła i napisy pozostawione przez, jak twierdzi, antycznych Nabatejczyków.


Z żadnej drogi nie dało się ich dostrzec, więc bez jego wiedzy i orientacji w terenie moglibyśmy ich szukać cały dzień nawet z dokładną mapą w ręku.


Co wciąż nas zadziwia, to fakt, że wiele z rzeczy, które widzimy na pustyni Negew, wygląda jakby ktoś zrobił je nie dalej niż jedno pokolenie temu, a tak naprawdę są to rzeczy, które mają często tysiące lat.

Z perspektywy mieszkańca Polski takie rzeczy są nie do pomyślenia. Taki mamy klimat.


Drugą i o wiele bardziej wątpliwą kwestią w tej chwili było to, że nie byliśmy w stanie jednoznacznie ocenić, czy na skałach wypisano litery typowe dla Nabatejczyków. Część z nich wygląda jak pismo aramejskie, a część nawet jak alfabet hebrajski.


Aby to odczytać, potrzebny jest niezwykle tęgi mózg, którego przy sobie nie mamy, a nasz dzień już się kończy, więc wsiadamy w samochody i kierujemy się do naszej chatki w Ezuz.


Po drodze minęliśmy jeszcze wieżę obserwacyjną z widokiem na granicę (de facto na szlak kadzidlany).

Jutro czeka nas zmiana trybu życia - w końcu ruszamy na bezdroża pustyni i kierujemy się w górskie kaniony.

Oczywiście nie poszliśmy tak całkiem grzecznie i od razu spać. Nocą musieliśmy zaserwować sobie jeszcze nieco rozrywki i poszliśmy szukać śladów życia. Pośród skorpionów znaleźliśmy takiego słodziaka:


Orthochirus scrobiculosus negebensis
- wyjątkowy pieszczoch na koniec dnia. Mniej jadowity od typowego żółtego skorpiona, którego tutaj pełno, i bardzo malutki - gdyby tego wyprostować, to z ogonem mógłby mieć 5 cm długości... Może jutro poszukamy czegoś większego.

5

Oglądany: 34614x | Komentarzy: 15 | Okejek: 152 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

19.04

18.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało