Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Jak to garstka 180 hiszpańskich meneli podbiła potężne imperium Inków

81 107  
371   55  
Od kiedy w 1492 Indianie odkryli błąkającego się po oceanie Krzysztofa Kolumba, na mieszkańców obu Ameryk spadło kilka dość poważnych nieszczęść. Grabieże, krwawe rzezie, wymuszane stalą nawracanie na katolicyzm oraz garstka z pozoru niegroźnych, europejskich chorób, które to wycięły w pień tysiące przedstawicieli rdzennych plemion.

Gdziekolwiek brodaci Europejczycy by nie wylądowali, kronikarze zawsze odnotowywali podania o wielkim imperium rządzonym przez syna samego Słońca. Królestwo to miało być tak potężne i zamożne, że każdy jego obywatel paradować miał obwieszony złotem. Legendarne ziemie, nazywane Piru, były więc dla żądnych łupów konkwistadorów prawdziwym marzeniem.

Kolejne ekspedycje mocno naruszały hiszpański budżet i najczęściej kończyły się fiaskiem. W 1522 roku Pascual de Andagoya dotarł do obecnych ziem zachodniej Kolumbii. Żeglarz pewnie nie zdawał sobie sprawy, że znalazł się prawie u samych bram mitycznego imperium Tawantinsuyu. Niestety, jak na złość - de Andagoya spadł ze swojego wierzchowca i ciężko się poturbował. Wyprawę trzeba było przerwać i wrócić do Panamy.

Zanim żeglarz wyzionął ducha, sprzedał swoje okręty pewnemu analfabecie, co to go matka za młodu porzuciła pod drzwiami kościoła… Francisco Pizarro, bo tak się ów awanturnik zwał, zawarł sojusz z dwoma mężczyznami – Diego de Almagro oraz księdzem Hernando de Luque. Panowie wspólnie postanowili kontynuować poszukiwania legendarnego złotego królestwa.

Do trzech razy sztuka

Jak wiadomo, dążenie do celu najczęściej usłane jest przeszkodami, których pokonanie wymaga nie tylko fizycznej siły, ale i żelaznej cierpliwości. Pierwsza ekspedycja Pizarro i jego ekipy była totalną katastrofą – nie dość, że załodze szybko skończyło się jedzenie, to jeszcze paskudna pogoda uniemożliwiała komfortową podróż. Do tego wszystkiego Hiszpanie mieli pecha podczas swoich postojów trafić na wyjątkowo agresywne, indiańskie plemiona, które regularnie spuszczały konkwistadorom bolesny łomot.


Za drugim razem poszło już znacznie lepiej – Pizarro przekroczył równik i dotarł w okolice miejsca, które wcześniej odwiedził Pascal de Andagoya. Pewnie i ta wyprawa skończyłaby się porażką, gdyby nie udało się przechwycić indiańskiej tratwy, transportującej między innymi złoto oraz drogie kamienie. Dla Pizarro był to sygnał, że mityczna kraina jest już coraz bliżej… W te zapewnienia nie za bardzo chcieli wierzyć inwestorzy, którzy wydali już fortunę na nieudane ekspedycje konkwistadora. Ten był jednak tak bardzo zdesperowany, że udał się do Hiszpanii i wywalczył sobie audiencję u samego króla! Karol I, zachwycony bajecznymi opisami legendarnego Piru, dał się namówić na dofinansowanie trzeciej ekspedycji Pizarra. Podróżnik dostał kasę na zwerbowanie 180-osobowej załogi oraz 37 wierzchowców. Bardzo ograniczony budżet sprawił, że większość ekipy stanowili przestępcy, obdartusy i regularni menele z panamskich portów. W 1530 roku Pizarro wyruszył na podbój legendarnego imperium. Miał sporo szczęścia – gdyby zdecydował się na ten krok parę lat wcześniej, to najprawdopodobniej dostałby niemiłosierny wpier#ol.

Armia Dzieci Słońca, czyli z kim mogło zmierzyć się 180 meneli Pizarra

Jeśli myślicie, że mityczne, opływające złotem państwo było w rzeczywistości zbitką kilku szałasów i mieszkających w nich gołodupców, co to biegali po lasach z dzidami, to jesteście w dużym błędzie. Tawantinsuyu, czyli Imperium Inków, było liczącym sobie 2 miliony kilometrów kwadratowych, złożonym z czterech dzielnic, rozciągającym się od dzisiejszej Kolumbii aż po Argentynę doskonale zorganizowanym kolosem. Trzeba podkreślić, że było to państwo bardzo młode – liczyło sobie około dwustu lat. Pochodzący z Andów Inkowie mieli bowiem talent do podbojów, ale także i do sprawnego władania zdobytymi terenami.


Na czele Tawantinsuyu stał wielki Inka – półboski władca otoczony namiestnikami, urzędnikami oraz wojskowymi dowódcami, zawiadującymi przepotężną armią żołnierzy. Inkaskie wojsko było tak silne, że większość podbojów odbywało się w sposób absolutnie bezkrwawy – najczęściej wyglądało to tak, że posłańcy informowali wodzów danych plemion, że oto ich ziemie zostają zaanektowane przez wielkiego Inkę. Odmowa oznaczałaby prawdziwą rzeź.
A trzeba przyznać, że oprócz silnej i bardzo licznej armii, Inkowie stawiali tym, którzy dobrowolnie poddawali się zwierzchnictwu syna Słońca (który według inkaskiej mitologi zwał się Inti) z Cusco bardzo przyzwoite warunki – zwycięzcy nie tylko nie niszczyli danej kultury, a wręcz pielęgnowali ją – odtąd część wyrobów, z których słynęło podbite plemię, produkowane było na potrzeby Inków, którzy w zamian dostarczali podbitym ludom część zawartości państwowych spichlerzy, czyli jedzenie, ubrania i inne niezbędne do życia dobra (Inkowie nie znali pieniędzy – tu obowiązywał handel wymienny).


Dodatkowo Inkowie z chęcią przyjmowali lokalne bóstwa do panteonu swoich własnych bogów, na których czele stał Inti, czyli bóg - Słońce i jednocześnie ojciec władcy imperium. Żeby tego było mało, podbite ziemie łączone były z resztą kraju za pomocą sieci doskonałych, utwardzanych, dróg, które zachowały się do dziś. Pierwotnie liczyły one sobie 40 tysięcy kilometrów!
Co zaskakujące – Inkowie nie znali praktycznego wykorzystania koła. Po drogach kursowały więc lektyki, objuczone tobołkami lamy oraz tzw. chasqui. Ci ostatni służyli za kurierów i serwis pocztowy – byli to biegacze, którzy sztafetowo przekazywali sobie informacje słowne, kipu (system węzełkowego zapisu danych), a nawet małe przesyłki. W ten sposób Inka, mieszkający w andyjskiej stolicy imperium, oddalonej od morza o setki kilometrów, mógł zamówić sobie złowioną w oceanie rybę i mieć ją wkrótce świeżą na swoim talerzu..


Jak już wspomnieliśmy, Inkowie dysponowali bardzo silną armią. W przypadku pilnej mobilizacji wojskowej nie korzystano już z biegaczy, ale z systemu znaków dymnych emitowanych ze specjalnych, umieszczonych w całym państwie kominów.
Początkowo armia inkaska składała się głównie z oderwanych od pracy na polu chłopów, jednak wraz z rozwojem kraju ci zastąpieni zostali przez wykwalifikowanych, przechodzących długie szkolenie wojowników, dowodzonych przez profesjonalnych dowódców i strategów militarnych. Zarówno jedni, jak i drudzy przechodzili szereg testów i prób, zanim dostąpili zaszczytu służenia w armii syna Słońca. Inkaskie zastępy były świetnie zorganizowanymi, zdyscyplinowanymi siłami bojowymi, wspomaganymi przez zwiadowców, a nawet budowniczych, którzy w razie potrzeby stawiali obronne fortyfikacje.


I jeszcze coś o uzbrojeniu – w tym wypadku wiele zależało od etnicznej przynależności żołnierzy. Dlatego też armia inkaska pełna była przedstawicieli plemion operujących zarówno mieczami, włóczniami, jak i toporami, a nawet ciężką bronią obuchową, którą rozłupywano czaszki wrogów. Oprócz tego w wojsku służyli też wyśmienici łucznicy oraz Indianie posługujący się specjalnymi procami. Większość z ciężkozbrojnych oddziałów korzystało też z drewnianych oraz miedzianych tarcz, ochraniaczy i hełmów. Tymczasem wyżsi stanowiskiem wojownicy odziani byli w pozłacane zbroje.
Oprócz szkolenia z zakresu władania bronią, żołnierze pochodzący z Andów posługiwali się inkaską sztuką walki wręcz zwaną Rumi-Maki (co w wolnym tłumaczeniu z języka keczua oznacza „kamienną pięść”).


Łatwo domyślić się, czemu wiele podbojów nie wymagało nawet przelewu krwi – tak potężna armia była już wystarczającym argumentem, aby potulnie złożyć broń i oddać się we władanie synów Słońca. Zdarzało się jednak, że jakiś dumny lud stawiał Inkom opór. Wówczas dochodziło do okrutnej masakry, gdzie nierzadko wyrzynano w pień całe plemiona, aby zapobiec późniejszym rebeliom.

Szczęściarz Pizarro

O tym wszystkim nie wiedział Francisco Pizarro, który płynął sobie swoimi zdezelowanymi okrętami z załogą niespełna dwustu osłabionych tropikalnymi chorobami drapichrustów. Gdyby konkwistador dotarł do swej „ziemi obiecanej” dosłownie kilka lat wcześniej, to musiałby stawić czoła armii złożonej z 200 tysięcy profesjonalnych wojowników, którzy roznieśliby w pył całą tę brodatą hołotę, zanim ta zdążyłaby zejść na brzeg. Stało się jednak coś, co potwierdza stare, ludowe porzekadło, że głupi zawsze ma szczęście…


Sześć lat przed tym jak Pizarro dotarł do ziem imperium, żywot swój zakończył jedenasty król imperium – Huayna Capac. Za jego rządów Tawantinsuyu było mocne jak nigdy. Zaskakujące jest jednak to, że tak wyśmienity władca jak on podjął tak fatalną decyzję na łożu śmierci. Otóż Huayna Capac posiadał dwóch synów i z jakiegoś powodu postanowił podzielić swe imperium pomiędzy Huascara, który urzędować miał w Cuzco, oraz dzieciaka z nieprawego łoża – Atahualpę, który władać miał w Quito.

Kiedy staruszek wyzionął ducha, bracia wdali się ze sobą w krwawą wojnę. Podczas gdy wojska inkaskie dziesiątkowały się między sobą, dodatkową robotę odgrywała przywleczona przez Hiszpanów ospa, która dość szybko rozprzestrzeniła się po terenach obu Ameryk. Inkowie radzili sobie z tą chorobą w dość oryginalny sposób – co jakiś czas składali ofiary z tysięcy dzieciaków - to miało przekonać pradawnego boga Wirakoczę do zaprzestania ściągania klęsk na obywateli Tawantinsuyu.

I tak też podczas gdy potężne wojska obu władców tłukły się ze sobą, a szamani radośnie słali na śmierć przyszłość inkaskiego narodu, do wybrzeży obecnego Ekwadoru dopłynął sobie nieświadomy niczego Francisco Pizarro ze swoją świtą…


Hiszpanie, idąc w głąb lądu, co chwilę natrafiali na ślady krwawej wojny domowej. W mieście Tumbez, które jeszcze niedawno było bardzo ważnym, strategicznym punktem dla imperium, konkwistadorzy zastali jedynie stos okaleczonych trupów, na których biesiadę urządziły sobie muchy.

Inkowie szybko zorientowali się o obecności białoskórych przybyszów, jednak nie zaprzątali sobie głowy tą małą garstką wymęczonych gorączką obdartusów. Atahualpa, dowodzący armią blisko 100 tysięcy żołnierzy, zgodził się jednak na pokojowe spotkanie z przybyszami. Spotkanie miało nastąpić w miejscowości Cajamarca, gdzie wielki Inka czekał na swych gości w towarzystwie 5 tysięcy nieuzbrojonych poddanych. Pizarro wysłał swego reprezentanta - ojca Vincente de Vaverde, który to wręczył Atahualpie Pismo Święte, usiłując już od pierwszego spotkania nakłonić władcę do przejścia na chrześcijaństwo.

Atahualpa uznał ten gest za wyjątkowo nietaktowny i ostentacyjnie rzucił Biblię na ziemię, wywołując wściekłość wśród Hiszpanów, którzy wcześniej ukryli się i czekali na rozkaz do ataku. W ciągu jednej tylko godziny garstka uzbrojonych konkwistadorów zmasakrowała 5 tysięcy Indian.


O tym jaka to była jatka niech świadczy fakt, że nie wszyscy Inkowie zginęli od ciosów hiszpańskich mieczy – wielu z nich udusiło się przygniecionych ciałami swoich kompanów. Jak donoszą kronikarze wszyscy agresorzy wyszli z tej masakry bez szwanku, a warto dodać, że większość z nich po raz pierwszy brała udział w walce. Ranny jedynie został sam Pizarro, który to skaleczył się w rękę ratując życie Atahualpie. Konkwistadorowi zależało bowiem, aby ten pozostał przy życiu.


Hiszpanie górą

Gdy Atahualpa trafił do niewoli, jego poddani zachowywali się jak mrówki pozbawione królowej. Wielu z nich zdezerterowało, a niektórzy przeszli na stronę Hiszpanów. Konkwistadorzy, nie chcąc doprowadzić do powstania chaosu, zdecydowali się pozwolić władcy podejmować ważne, państwowe decyzje. Jedną z nich było pojmanie, a następnie utopienie Huascara – swego znienawidzonego brata. Atahualpa usłyszał bowiem plotki, że agresorzy planują obsadzić go na tronie.


Podczas gdy Atahualpa więziony był w Cajamarce, za miastem gotowe na rozkazy było uzbrojone po zęby potężne wojsko władcy, a w pogotowiu czekała armia licząca sobie nawet i ponad sto tysięcy profesjonalnych wojowników… Podobno Hiszpanie na samą myśl konfrontacji z taką siłą szczali we własne zbroje. Syn Słońca z jakiegoś powodu wolał jednak pertraktować z oprawcami. Tym bardziej, że doszły do niego plotki o tym, że Hiszpanie mają w zwyczaju palić pojmanych pogan na stosie. Wiedząc, że przybysze są szczególnie łakomi na złoto, Atahualpa zaproponował, że za swoją wolność jest w stanie wypełnić tym kruszcem aż po sufit dwie przepastne komnaty swego więzienia.


I tak też uczynił – momentalnie zjawili się jego poddani z niezliczoną ilością błyskotek, które sprawiły, że konkwistadorom zrobiło się słabo z wrażenia. Było to bowiem 11 ton kosztowności i bezcennych dzieł sztuki. Przybysze, którzy byli prostymi analfabetami owładniętymi gorączką złota, wszystkie te cuda z miejsca przetopili na sztabki.
Władca oczywiście wolności nie odzyskał. Pizarro za to pozwolił mu przeprowadzić się do królewskiej komnaty i korzystać z usług swoich nałożnic oraz posłańców, za pośrednictwem których zarządzał państwem. Przez jakiś czas... Wkrótce bowiem Pizarro, po długich naradach ze swymi kompanami uznał, że najwyższy czas pozbyć się Inki.
Atahualpa uniknął śmierć na stosie tylko dlatego, że na chwilę przed wykonaniem wyroku przyjął chrzest. W akcie łaski skazano go więc na uduszenie garotą.

I tak też wielki władca potężnego imperium zginął jako Francisco Atahualpa.


Przed śmiercią Inka oznajmił, że dzięki swemu ojcu - Inti, jego dusza powróci kiedyś do ciała. Podobno najwierniejsi poddani Atahualpy wykopali jego ciało, a następnie poddawszy je procesowi mumifikacji przetransportowali gdzieś na północ kraju i pochowali w otoczeniu niewyobrażalnych skarbów. Od tego czasu grobowiec ostatniego władcy Inków jest jednym z najbardziej pożądanych legendarnych miejsc, których jeszcze nikomu nie udało się odnaleźć.

Imperio caido – upadłe imperium

Tymczasem pozbawione dowódcy Tawantinsuyu opanowane zostało przez chaos. To tylko ułatwiło Hiszpanom rozpoczęcie plądrowania upadłego imperium. Sporą przeszkodą okazało się powstanie zorganizowane przez Manco Inkę – brata Atahualpy, którego Pizarro chciał uczynić marionetkowym władcą podbitego państwa. Konkwistadorzy dość długo użerali się z rebelianckimi oddziałami Inków. Podczas tego konfliktu Francisco Pizarro poróżnił się ze swym kompanem Diego de Almagro – chodziło o podział łupów z prawowitej stolicy państwa - Cuzco. Kolokwialnie powiedziawszy - bogactw było tyle, że ja pie#dolę. W "Świątyni Słońca" Hiszpanie natrafili na setki naturalnej wielkości figur przedstawiających zwierzęta oraz ludzi. Według współczesnej wyceny całość była warta ponad 30 milionów dolarów! Konkwistadorzy oczywiście cały ten skarbiec szybko splądrowali, a na murach świątyni walnęli okazały klasztor, który stoi tam do dziś.
Wróćmy jednak do kłótni Pizarra ze swym kompanem. Żaden z obu panów ani myślał dzielić się skarbem z towarzyszem. W wyniku tych przepychanek życie stracił Almagro. Jego osierocony syn dość szybko pomścił ojca i z pomocą swoich przydupasów wysłał Francisca Pizarra do niebiańskiego El Dorado. Ci sami ludzie wkrótce ukatrupili też Manco Inkę.


Nie był to jednak koniec buntów przeciwko hiszpańskim okupantom. Tak naprawdę Europejczykom, pomimo setek lat ciężkiej pracy, nigdy do końca nie udało się podbić tych ziem. Mieszkańcy Andów w dalszym ciągu posługują się językiem keczua, korzystają z usług szamanów oraz modlą się do swoich bogów, ubranych w szaty chrześcijańskich świętych.

Wierzą bowiem, że kiedyś duch Atahualpy wróci do swego zmumifikowanego ciała i potężne Tawantinsuyu wróci do dawnej chwały.

4

Oglądany: 81107x | Komentarzy: 55 | Okejek: 371 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało