Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Trumny na skałach i magiczne jaskinie - Filipiny oczami bojowniczki JM

60 710  
227   20  
Dalsza część przygód Dominiki na Filipinach. Tym razem poznamy wyjątkowy sposób pochówku zmarłych, przemierzymy piękne jaskinie oraz przejedziemy się jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg świata.

SAGADA

Sagada to kolejne turystyczne miasteczko. O tej porze roku, poza sezonem turystycznym, była tam tylko jedna grupa białych turystów. Ta sama, którą spotykaliśmy już od pobytu w Manili, a jednego z nich mój Mateusz spotkał już w trakcie przesiadki w Pekinie. Większość barów, restauracji i kawiarni była zupełnie pusta. Nawet rasta bary świeciły pustkami. Jednak po obecności tych ostatnich oraz asortymencie sklepów z pamiątkami można się domyślić, co jeszcze jest, oprócz ryżu i warzyw, uprawiane w tej górskiej okolicy. Podobno najlepsze na całych Filipinach ;)

Do interesujących regionalnych produktów należy też wino ryżowe, uprawiana na miejscu kawa, zbierana w górach dzika herbata i sagadański miód.

We wsi natknęliśmy się na pochód staruszek wracających z jakiejś tajnej narady lokalnego koła robótek ręcznych. Wszystkie były ubrane w stroje z tradycyjnego materiału w paski. Ta była tak śliczna z kolorowymi spineczkami we włosach i trampkami, że aż musiałam zrobić zdjęcie. W Sagadzie można kupić też ręcznie robione plecaki i torebki z takiego materiału.


Cisza, spokój i nikt nas nie nagabywał, tak jak w Banaue. Zdecydowaliśmy się zostać tam dwa dni w George's Guesthouse, gdzie mieliśmy tani i cudny pokój. Kosztował nas 500 pesos za dwie osoby. W przeliczeniu na nasze - 35 złotych.

Widok z tarasu na Sagadę

Najpierw wybraliśmy się sami do polecanej w przewodniku Doliny Ech. Bardzo przyjemny, popołudniowy spacer po krzakach. Dla osób orientujących się jakkolwiek w kierunkach do zrobienia bez przewodnika, chociaż istnieje ryzyko ubłocenia się, konieczność przedzierania się przez krzaki i przechodzenia przez rzekę. Lekko masochistyczna część mojej osobowości uwielbia takie wyprawy.

W połowie drogi przed dolinę natknęliśmy się na wiszące na skałach trumny, lokalną, tradycyjną formę pochówku. Pierwszym etapem jest czuwanie, kiedy zmarły siedzi w pozycji embrionalnej na krześle przy stole, a znajomi i rodzina przychodzą i żegnają się z nim. Potem w tej samej pozycji jest chowany w trumnie, a trumna jest wieszana na urwisku. Czasem krzesełko, na którym siedział po śmierci jest mocowane razem z trumną. To bardzo droga forma pochówku. Trzeba poświęcić 21 świń i kilka krów, a przy tym mieć przodków wiszących już na tej ścianie. Tradycja praktykowana do tej pory, ale bardzo, bardzo rzadko.

Trumny ważnych osób (np. lokalnego odpowiednika wójta), są zdobione płaskorzeźbami. Tubylcy twierdzą, że taka "świeża" trumna śmierdzi, ale krótko. Pytanie o dokładną ilość czasu nie ma sensu. Filipińczycy nie znają się na czasie, tak samo jak i na odległościach. Krótko oznacza prawdopodobnie czas poniżej miesiąca.



Drugiego dnia o świcie zdecydowaliśmy się na wycieczkę z przewodnikiem po jaskiniach. Przewodnik w tym wypadku był niezbędny. Wybraliśmy trudniejszą i dłuższą opcję przejścia połączeniem jaskiń, które zajmuje 3 godziny. To był dobry wybór. Zapowiedziano nam, że się zamoczymy i ubłocimy, więc przygotowaliśmy się na to, chociaż ani trochę nie spodziewaliśmy się tego, co nas czekało. Obawiałam się, że trafimy w klaustrofobiczne przejścia, w których ciężko będzie wytrzymać tyle czasu. Bałam się też ciemności i tego, że padnie mi latarka. Ale po tym, jak zobaczyłam przewodnika w japonkach, zaczęłam obawiać się, że wręcz przeciwnie, będzie to turystyczne przejście po ścieżce.

Nic z tych rzeczy. Wszystkie moje obawy były nieuzasadnione. Przygoda była fantastyczna. Polecam wszystkim fizycznie zdolnym i w rozsądnym rozmiarze do przeciskania się między skałami.

Najpierw u wejścia do jaskini zobaczyliśmy więcej wiszących trumien. Niektórzy zmarli powypadali po trzęsieniu ziemi, ale Filipińczykom nie przeszkadzali przodkowie leżący na ziemi. Usunęli kości i czaszki na bok, żeby po nich nie deptać i to tyle. Zaskoczyło mnie, że sprzątają jaskinie raz w tygodniu i że zbierają śmieci znalezione po drodze. Dbałość o środowisko i szacunek dla pomników przyrody to nie są popularne idee na Boholu.


VIP-owska trumna z salamandrą - symbolem powodzenia i szczęścia.

Poszliśmy całą grupą, około 7 osób, razem z nowo poznanymi turystami z różnych dziwnych stron świata. Wszyscy bez doświadczenia w zdobywaniu jaskiń, niektórzy w japonkach, w ładnych nowych najkach, a my zdecydowanie z za dużym plecakiem. Przewodnicy mieli japonki, małe plecaczki i wielkie latarnie, które były wystarczająco mocne, by oświetlić prawie całą jaskinię. Miały jeden minus – zajmowały jedną rękę. Przewodnicy potrafili pokonać całą trasę, używając tylko jednej ręki, chociaż nam się to wydawało prawie niemożliwe, zwłaszcza że do pokonywania niektórych przejść używaliśmy lin. Żyjąc od dzieciństwa w tej wiosce mieli najwyraźniej mnóstwo czasu, żeby nabrać wprawy w hasaniu po skałkach i zapamiętać każde przejście. Podejrzewam, że jako dzieci wymykali się do jaskiń, tak jak ja na wspinaczki po drzewach i murach.


Przez trzy godziny byliśmy prowadzeni przez jaskinie, schodziliśmy z rumowisk, wspinaliśmy się na skały, momentami musieliśmy brodzić w wodzie po szyję. Żadnego BHP, a jednak wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi, chociaż okazji, żeby się zabić albo połamać było sporo. Na początku miałam na sobie buty do trekingu, które za radą przewodnika wymieniłam na sandały przed wejściem do jaskini. A i tak wszyscy skończyliśmy boso. A niektórzy w samych kąpielówkach. Okazało się, że najlepiej wspinać się boso, bo żadne buty nie dają takiej przyczepności i nie zapewniają elastyczności i wyczucia na śliskich, mokrych wapiennych skałach. Część drogi przeszliśmy też boso po błocie. Skąd w jaskini tyle błota? To pytanie do nietoperzy, które latały pod sufitem. Nie przejmowaliśmy się tym. Kto by pomyślał, że na 3-godzinną wyprawę po jaskiniach najlepiej iść bez butów, w stroju kąpielowym, z butelką wody i batonikiem.



Na końcu dotarliśmy do jaskini, w której był piaskowiec. W końcu coś chropowatego, matowego, po czym można pewnie stąpać. Niesamowite formacje skalne, tworzące się w korycie podziemnej rzeki, tworzyły najlepszy aquapark, jaki kiedykolwiek widziałam. Basen, zjeżdżalnie, wodospady. Czego tylko dusza zapragnie. Ta jaskinia była warta wszystkich wydanych pieniędzy i godzin spędzonych w autobusach. Założę się, że w Europie zostałaby zapieczętowana i nikt nie miałby prawa wstępu, bo to zbyt niebezpieczne. Może wpuszczaliby ludzi z certyfikatami, poważnym sprzętem i z całą pewnością byłaby masa zasad, przepisów i rozkładów. Po kilku miesiącach na Filipinach zauważyłam, jak paranoicznie byłam przywiązana do wszelkich zabezpieczeń. Nadal uważam, że noszenie kasku to mądra decyzja, ale wielkie tablice pełne ostrzeżeń i przepisów bezpieczeństwa są tak samo użyteczne jak filipińskie modlitwy.

Z Mateuszem, który nie lubi zdjęć.
Zastanawiając się jak zejść na dół.

Dopiero po wyjściu z jaskiń zeszła z nas adrenalina i zdaliśmy sobie sprawę z tego, jacy jesteśmy potwornie głodni i zmęczeni. Nasi znajomi zaproponowali nam przyłączenie się wieczorem do specjalnej kolacji, którą zamówili w restauracji i której przygotowanie ma potrwać kilka godzin. Nikt biedaków nie ostrzegł na czym polega specjalny kurczak, chociaż doświadczenie nakazuje nie zamawiać potraw ze słowem "specjalny" w nazwie. Kurczaka bije się przed śmiercią, żeby nabiegł krwią i lepiej smakował. Dla niewrażliwych czytelników lub ludzi z sadystycznymi skłonnościami wklejam link to filmiku na YouTube: Nie dla wrażliwych Osobiście wymiękam po 30 sekundach oglądania, kiedy z kurczaka zaczyna się lać krew.

Obiad już był zamówiony i kurczak już był ubity, więc stwierdziliśmy, że zjemy, żeby nie umierał w ten sposób zupełnie bez sensu. Rzeczywiście smakował trochę lepiej, ale bicie go na śmierć nie zrobiło z niego wykwintnego dania. Tubylcy używają tej metody tylko na specjalne okazje, ale skoro turysta płaci...

DROGA Z SAGADY DO BAGUIO

Następnego ranka wyruszyliśmy z Sagady do Baguio. Znowu droga nad przepaścią. Na początku zastanawiałam się, dlaczego to ta droga jest uważana za jedną z najbardziej niebezpiecznych i śmiertelnych na świecie. Przecież Banaue-Sagada wydawała się być bardziej zakręcona, a do tego jechaliśmy na dachu. Już niedługo okazało się dlaczego. Droga prowadziła bardzo wysoko. W chmurach. Wyobraź sobie, że jedziesz autobusem drogą prowadzącą nad przepaściami i stokami i jedyne co widzisz to mleko, z którego wystają pojedyncze czubki drzew, które powinny być kilka metrów ponad twoją głową, a kończą się na wysokości twojej twarzy. Poniżej zdjęcie z Halsema Highway robione przy lepszej pogodzie, pożyczone z internetu.


Czasem z chmury wyłaniają się domki i chatynki stojące tuż przy drodze. Czasem nie widać zupełnie nic i intuicja podpowiada, że albo to most, albo po obu stronach autobusu jest przepaść, a kierowca właśnie postanawia wyprzedzać jakiś samochód. Jedzie około 60-90 km na godzinę, zwalniając tylko w miejscach, gdzie - jak się później okazuje - jest ostry zakręt na krawędzi zbocza. I tak przez połowę 6-godzinnej trasy. Ponieważ mam szczęście do pogody, to jeszcze dodatkowo była ulewa. Doszłam do wniosku, że albo kierowca ma supermoce, albo zna na pamięć każdy zakręt. Dużo do myślenia dały mi też wyłaniające się z mgły przy drodze sklepy ze złomem, przed którymi stały zardzewiałe wraki samochodów.

Z Baguio dotarliśmy kolejnym autobusem do Manili i tak zakończyła się nasza przygoda z Północnym Luzonem. Czas wracać na Bohol do 30-stopniowego upału.

<<< W poprzednim odcinku

1

Oglądany: 60710x | Komentarzy: 20 | Okejek: 227 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

24.04

23.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało