Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsza przygoda spotkała mnie jeszcze na lotnisku w Polsce.
Do typowego o poranku krajobrazu, składającego się z tłumów zaspanych pasażerów, dołączyli dziwnie aktywni funkcjonariusze Straży Granicznej. Przechadzali się oni wzdłuż kolejek z jakimś urządzeniem przypominającym wyjątkowo nieporęczny telefon i ewidentnie czegoś poszukiwali. Kiedy dotarli do mnie, aparat zaczął wydawać podejrzane dźwięki, niezwiastujące raczej nic dobrego. Kilka chwil później poddawany byłem już dodatkowej kontroli bezpieczeństwa, a w gruncie rzeczy miła pani strażniczka poinformowała mnie, że przypadkowo wszcząłem alarm radiologiczny na terenie lotniska.
Przyczyną okazało się dochodzące ode mnie promieniowanie, będące skutkiem ubocznym wykonanego poprzedniego dnia badania. Dla pewności funkcjonariuszka zadała mi kilka podchwytliwych pytań (
„Przepraszam, czy nie poczęstowałby mnie pan uranem?”,
„Piękną pogodę mamy o tej porze roku w kompleksie Natanz, nieprawdaż?”), po czym po sprawdzeniu dokumentacji medycznej puściła mnie wolno.
Po przylocie do Madrytu również czekało mnie kilka niespodzianek, choć tym razem w zdecydowanej większości przyjemnych. Miałem już kiedyś okazję zwiedzać stolicę Hiszpanii, ale niewiele z tego wydarzenia zapamiętałem, bo dosyć sprawnie zapominam w życiu złe chwile, a równie szybko (tym razem niestety) te dobre. Ogólnie per saldo wychodzę raczej na plus, bo tych drugich zazwyczaj przydarza mi się zauważalnie mniej. Jest to zapewne wynik wielu wieków ewolucji naszego narodu, dzięki czemu jesteśmy przystosowani do codziennego życia na Nizinie Środkowoeuropejskiej. Poranek w Madrycie przywitał nas jednak bardzo miło, bo pełnym słońcem, przyjemną temperaturą i akceptowalnym kursem wymiany EUR/PLN. Na Polakach wrażenie robiła też bardzo rozbudowana sieć metra hiszpańskiej stolicy, która sama posiada więcej linii niż wszystkie 1013 miast w Polsce razem wziętych. Ba, już teraz siatka połączeń w Madrycie jest bardziej rozbudowana niż ta przedstawiana w planach na kolejną kadencję przez najbardziej kreatywnych i bezczelnych kandydatów na prezydenta Warszawy.
Nie mam zamiaru opisywać tutaj każdego zabytku Madrytu, bo sens tego artykułu (jak niektórzy czytelnicy mogli już zauważyć) waha się gdzieś pomiędzy
„nieudolnie zabawny” a
„zgłoszony za złamanie standardów społeczności”. Trzeba jednak przyznać, że jest to miasto wręcz stworzone na krótki city break – z piękną architekturą, dobrą kuchnią i licznymi barami. Zasilony pięknymi widokami oraz przywiezioną z Polski kanapką z jajkiem (zamienioną nieco później na tradycyjną kanapkę z kalmarami), cały dzień szwendałem się po Madrycie w poszukiwaniu lokalnych atrakcji. Wraz z moją partnerką tego dnia przedreptaliśmy prawie 23 km, co jak na 3 h snu poprzedniej nocy oraz status pacjenta onkologicznego wydaje mi się wystarczającą rekomendacją, że w mieście jest co zobaczyć.
Zdjęcia samych kamienic spokojnie mogłyby zapełnić album poświęcony światowemu dziedzictwu UNESCO, a w mieście nie brak przecież innych zabytków z prawdziwego zdarzenia. Jedną z licznych ciekawostek jest choćby umiejscowiona w centrum …
egipska świątynia z II w. p.n.e. Co przy tym wyjątkowe w Europie, wspomniana budowla nie została skradziona z Egiptu, a stanowi podarunek (i to bynajmniej nie od Wielkiej Brytanii) za pomoc udzieloną przez Hiszpanię w ratowaniu świątyń podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Zaskakująco przedstawia się również katedra w Madrycie, którą – poza wartościami duchowymi, ocenianymi indywidualnie – warto odwiedzić dla tamtejszych witraży. Wykonane zostały one w stylu przypominającym mieszankę
kubizmu i art deco, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji o inspiracji ich twórców wskazanymi prądami w sztuce. Najprawdopodobniej oznacza to, że są one po prostu ładne, a ja jestem wyjątkowym ignorantem artystycznym.
Znajomości tematu nie mogę sobie natomiast odmówić
w kwestii stanowiącej wkład Hiszpanów w niematerialny dorobek ludzkości, czyli kulturze barowej.
Według niektórych źródeł Hiszpania posiada najwięcej barów na mieszkańca w Europie, natomiast wszyscy badacze nocnego życia są zgodni, że wizyty w lokalach serwujących tapas i piwo stanowią nieodłączny element kultury mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Rola barów w tamtejszym społeczeństwie wykracza jednak daleko poza przyziemne kwestie gastronomiczne. Zgodnie z często cytowanymi
statystykami (choć rzadko posiadającymi konkretne źródło), 2/3 Hiszpanów zna imię kelnera ze swojego ulubionego baru, a 30% zostawiłoby mu klucze do domu podczas dłuższego wyjazdu. Nie ulega przy tym wątpliwości, że bary w Madrycie wyglądają przepięknie i gdybym tylko mógł, to chętnie przepiłbym w nich znaczną część swoich oszczędności.
Nasz dzień nie mógł się więc zakończyć w innym miejscu, jak właśnie w pobliskim barze. Trafiliśmy przy tym na bardzo ciekawy lokal, który dawniej pełnił ważną społecznie rolę
kina pornograficznego, a obecnie serwuje się w nim tosty i piwo z nalewaka. Przy tej okazji wypiłem też pierwszą od ponad pół roku szklankę tego złocistego płynu. Choć napis na szklance ewidentnie wskazywał na najzwyklejszego na świecie lagera, to dla mnie smakował on jak wielokrotny zwycięzca Oktoberfestu albo Chmielaków Krasnostawskich. Uzbrojeni we wspomnianą ambrozję, obserwowaliśmy przez jakiś czas napływające do lokalu fale mieszkańców Madrytu. Co ciekawe, choć wybrany lokal można śmiało nazwać mianem dość alternatywnego, to wśród gości znajdowali się przedstawiciele każdej chyba grupy społecznej i wiekowej. W pewnym momencie zmęczenie wzięło jednak górę i wybraliśmy się w końcu na dłuższy odpoczynek. Trzeba jednak przyznać, że miasto o tej porze dopiero zaczynało ożywać, bo Hiszpanie do barów wychodzą o godzinie, o której my zwykle kładziemy się już spać, a przeciętny motorniczy je drugie śniadanie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą